Kulturowe polecenia - przedwiośnie 2020
Ania w kinie Bardzo Rychtyg Książki TV

Bardzo Rychtyg – co warto przeczytać/obejrzeć/przesłuchać w marcu 2020?

Kiedy jakiś czas temu zrezygnowałam z publikowania “tematycznych” postów polecajkowych (czyli szukania wspólnego mianownika wszystkich rekomendowanych treści), nie sądziłam, że to ułatwienie w tworzeniu postów tak naprawdę przedłuży czas ich powstawania. 

Widzicie, łatwiej usprawiedliwić mi ubraną w post polecajkę trzech książek jeśli wszystkie dotyczą jednego motywu. Jak już mam rekomendować “jak leci”, to czuję że musi być to post imponujący pod kątem ilościowym. Głupie to podejście czy niegłupie, ale jest. Dobra wiadomość jest więc taka, że czeka was dziś sporo pozycji do wrzucenia na swoje “must read” czy “must watch” listy. Zła wiadomość dotyczy tego, że jeśli chcecie polecenia częstsze, to jedyną platformą do tego będzie Instagram, na którym dzielę się właśnie takimi “strzałami” kulturowymi. Znajdziecie mnie o tutaj, a teraz to już zapraszam do spisu treści (ha, bo wiecie, o treściach będzie, ale na początek rzeczywiście wrzucam spis treści co by łatwiej się wam po tym wpisie nawigowało):

Książki

Czujne oko czytelnicze mogło zauważyć, że nie opublikowałam w tym roku posta o tym “co warto przeczytać w 2020”, bo chociaż edycje z 2018 i 2019 klikają się pięknie, a i ja jestem z nich całkiem zadowolona, to pod pewnymi względami listy całoroczne nie zdają egzaminu. 

Powód jest zupełnie prosty – ja, zwykła Ania, nie wiem kto i co zamierza wydać za 6 czy 10 miesięcy. Mogę się posiłkować listami zapowiedzi zza granic, ale ostatecznie i tak wielu z was pozostaje czekać na moje polecenia długie miesiące, bo wydawnicze młyny nie zawsze mielą tak szybko, jak wskazywałyby na to liczby premier kryminałów czy thrillerów erotycznych. 

Całoroczne radary obiecujących nowości znikają więc na rzecz tego, że w moich zestawieniach “co tam fajnego przeczytałam ostatnio?” (właśnie taki post teraz czytacie) dodam sekcję “na jakie książki czekam?”. Pierwsza z takich sekcji już za kilka akapitów, więc polecam czytać dalej. 

Zacznijmy jednak od tego, co już przeczytane:

Mars Room, Rachel Kushner 

To jest przykład książki, na której wydanie nie czekałam może długo, ale jak już pobrałam na czytnik (obowiązkowy propsik dla Legimi), to swoje musiała odczekać. Jak już się jednak zabrałam, to od razu było wiadomo, że będzie pani zadowolona. Dostałam i spojrzenie na San Francisco, którego nie znałam, ale które podejrzewałam o istnienie (a o co jeszcze podejrzewałam to mgliście piękne i zabójczo pod-górkę miasto możecie przeczytać tutaj), a do tego jeszcze dostałam wątek amerykańskiego więziennictwa. Główną bohaterką książki jest bowiem eks-mieszkanka San Francisco, obecnie przebywająca w kalifornijskim zakładzie karnym Stanville. Ale największa dla mnie wartość lektury przejawiła się tym, że autorka zręcznie mieszała arcyciekawą dla cywilnego oka codzienność więźniarek razem z szerszym i głębszym spojrzeniem na to, jak to jest urodzić się z dożywotnim wyrokiem, takim odroczonym o te kilkanaście lat kiedy sobie w końcu na to dożywocie “zapracujesz”. Kto ma jakie szanse, kto przywileje, kto wybory – o tym możecie dzięki tej książce trochę więcej porozmyślać. 

Nieradość, Paweł Sołtys

Miałam przeczytać Mikrotyki, ale w sekcji “nowości” na moim czytniku pojawiła się Nieradość, więc zabrałam się za Sołtysa od tej strony. Rezultat jest taki, że nabrałam ogromnego apetytu na Mikotyki – ależ ten gość umie w pisanie! Co jakiś czas przystawałam nad zdaniami, które zachwycały to zręczną formą, to treścią, która doleciała do mnie dopiero po chwili. Nieradość to zbiór miniatur literackich, więc można się nią cieszyć po kawałku, chociaż cieszyć nie zawsze jest czym bo patrz tytuł. Ale częstować się zdecydowanie warto. 

Mój rok relaksu i odpoczynku, Ottessa Moshfegh

To powieść, która trochę zaskoczyła mnie trudnością w przebrnięciu przez kilka pierwszych miesięcy tytułowego relaksu i odpoczynku. Bo jest tu realistycznie i jest naprawdę smutno – główna bohaterka egzekwuje plan ułożenia sobie życia przez nieuczestniczenie w nim (przy pomocy farmaceutycznego koktajlu). Jeśli ten koncept was nie intryguje, to lektura może nie być szczególnie wciągająca. Przyznaję, że mnie przy kolejnych etapach samoleczenia przez hibernację trzymała linia czasu wydarzeń, która nieuchronnie zbliżała się do jesieni 2001 roku. A to mogło dla zamieszkałej w Nowym Jorku protagonistki oznaczać bardzo wiele możliwych ścieżek – spokojnie, nie zamierzam spoilerować. Przypomnę jeszcze tylko, że chociaż lektura może być nieco męcząca dla niektórych, to nie mam wątpliwości, że wielu osobom bardzo przypadnie do gustu. 

Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry, Reni Eddo-Lodge

Zbiór esejów, który wpadł na mój czytnik po rekomendacji Eli. I jest to zbiór esejów, który powinien wpaść na każdy czytnik. Szczególnie zapadł mi w pamięć (i w repozytorium argumentów) esej o “białym przywileju”, który świetnie opisuje to “niewidzialne”, ale jednak bardzo widoczne zjawisko. Od razu dodam też, że to nie jest trudna (w sensie: trudna do przebrnięcia, bo trudna do strawienia to na pewno bardziej) książka, nie należy się obawiać naukowej nomenklatury chociaż nie wszystkie eseje czyta się tym samym tempem. 

Uncanny Valley, Anna Wiener

Uncanny Valley to nazwa zjawiska polegającego na tym, że czujemy niepokój i obrzydzenie widząc postacie, które wyglądają prawie dokładnie jak ludzie, ale jednak nie do końca. Jeśli chcecie poczuć to na własnej skórze, wystarczy że obejrzycie dowolny filmik o sztuczno-inteligentnych androidach – im bardziej będą przypominać ludzi, tym bardziej nieswojo się poczujecie na ich widok. To taka ciekawostka o robotach, ale wspomniana książka zupełnie o robotach nie jest – jest o młodej kobiecie z humanistycznym wykształceniem, która zaczyna karierę w najgorętszych technologicznych startupach. To książka autobiograficzna, więc nietrudno w niej znaleźć tropy dotyczące znanych firm czy aplikacji – dla mnie doskonałą zabawą były próby ich rozszyfrowywania (na szczęście internet szybko zareagował też słowniczkami “o kim mowa w tej części książki”?). 

Wspomnienia Anny Wiener będą rzecz jasna ciekawe dla ludzi związanych z branżą IT, ale polecam tę książkę też osobom pracującym w innych branżach, zwłaszcza kobietom. Myślę, że rozpoznacie w historiach z Doliny Krzemowej swoje małe i duże frustracje czy radości. Uncanny Valley niedawno dopiero ukazała się w USA, więc na jej premierę w Polsce trzeba jeszcze zaczekać, ale można skorzystać (ja tak zrobiłam) z wersji audio książki dostępnej w aplikacji Audible. Audible kosztuje $15 na miesiąc, ale obowiązuje też darmowy okres próbny, w czasie którego można przesłuchać tę i inne książki jeśli ktoś bardzo nie chce przesiadać się na wersję płatną. 

W kolekcji przeczytanych niedawno książek nie zabrakło też kryminałów. Próbowałam, na przykład, przekonać się do chwalonej i polecanej mi Tany French – jakoś zmęczyłam jej dwie książki (Zdążyć przed zmrokiem, Lustrzane odbicie) i chyba taki dobór czasownika dobitnie mówi wam co myślę. Czytałam też Głosy z zaświatów Mroza, które czyta się (jak to u Mroza prawie zawsze bywa) sprawnie, ale bez fajerwerków. Fajerwerków nie było też w trzeciej części serii chełmżyńskiej Małeckiego, czyli Zadrze. Tu winę zwalam częściowo na “tak zaskakujące, że aż przewidywalne” rozwiązania fabularne, a częściowo na zmęczenie głównym bohaterem cyklu.  

Książki, na które czekam:

Wierzyliśmy jak nikt, Rebecca Makkai – właściwie to nie muszę czekać na tę książkę –  dosłownie leży na moim stoliku kawowym, ale dopiero się zabieram za lekturę, bo chciałam utrafić na polską premierę – wygląda na to, że już wkrótce się jej doczekamy.   

Zbieranie kości, Jesmyn Ward – w zeszłym roku bardzo przypadła mi do gustu inna książka tej autorki czyli Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie, a w tym czekam na pojawienie się na polskim rynku tłumaczenia jej wcześniejszej powieści. Znowu ma być amerykańskie Południe, tym razem w obliczu Huraganu Katrina. A skoro już jesteśmy przy Południu, to może ja o kolejnej książce, którą chcę niedługo przeczytać czyli o:

Tam gdzie śpiewają raki, Delia Owens – powieść, o której słyszę od dawna, ale której przeczytanie odkładałam na “bliżej wyjazdu do USA”. Wyjazd zbliża się wielkimi krokami, więc jak nic trzeba dać się porwać historii o Karolinie Północnej. 

Linia, Elise Karlsson – jak nie Stany to Skandynawia, wiadomo. Stąd obecność szwedzkiej Linii na mojej półce. A w Linii ma być o pracowych dylematach spod znaku work-life balance czy raczej imbalance. Mi rzucanie pracy w korporacji nie grozi, ale kto wie do czego mnie ta lektura skłoni. 

Filmy

Ania, przecież Ty filmów już dawno nie oglądasz, a już na pewno nie polskich!

Tak możecie sobie myśleć, co nie zmienia faktu, że w ostatnich tygodniach filmy zobaczyłam dokładnie 4, z czego 2 były polskie i od tego zaczynamy. 

Boże Ciało, reż. J. Komasa

Jeśli powiem, że Boże Ciało wypadło lepiej niż myślałam, to nie skłamię. Ale jeśli powiem, że wypadło gorzej niż myślałam, to też nie skłamię. Wszystko dlatego, że miałam wobec tego filmu następujące oczekiwania: scenariusz będzie super, ale coś pewnie nie dograją. A tu niespodzianka – dograli, ale scenariusz i reżyseria nieco mnie zawiodły. Co konkretnie? Ano nieszczęsna hometown tragedy, która jest tropem przeze mnie uwielbianym i jak tylko zobaczyłam ołtarz ogłoszeniowy ze zdjęciami ofiar wypadku, to byłam bardzo zaciekawiona. To była dobra okazja do zostawienia paru tropów i wielu paru niedopowiedzeń. Ale nie, nie – widzowi trzeba wyjaśnić dokładnie co się wydarzyło, co się nie wydarzyło, co się później wydarzyło i co się wcześniej wydarzyło. Pod koniec filmu miałam tego wątku już naprawdę dość, bo ileż można przeprowadzać sekcję i to siedmiu zwłok na raz. 

Oprócz wątku “wypadkowego” miałam też kilka mniejszych zarzutów fabularnych, ale zdecydowanie przyćmiło je zadowolenie z tego co zobaczyłam na ekranie pod względem aktorskim. Bielenia, który, z błogosławieństwa reżysera, był i słabym księdzem i słabym chuliganem wypadł naprawdę świetnie, Aleksandra Konieczna-Beksińska odegrała wszystko jak należy, a na Elizie Rycembel to się w ogóle nigdy jeszcze nie zawiodłam. Czy dziwi mnie nominacja Oscarowa? Trochę dziwi, a trochę nie. Nie dziwi, bo to dobry film, a dziwi bo według mnie mocno widać w nim potencjał na więcej.

 

Ostatnia Góra, reż. Dariusz Załuski

Ten dokument ma ogromną zaletę – twórcom udało się pokazać jak bardzo, bardzo trudne jest wspinanie się zimą na ośmiotysięczniki. Tego zimna, wiatru, kamyków i ogólnego worka trudności nie zobaczyłam dotychczas w podobnych filmach (pewnie dlatego, że nie w każdym filmie o himalaistach wspinacze szyją komuś nos). Z drugiej strony Ostatnia Góra ma też trochę wad. Dla mnie najsłabiej wypadł miszmasz tematyczno-klimatyczny, który został częściowo spowodowany tym, że owa zima w Karakorum obfitowała w dramatyczne wydarzenia. I tak: mamy zawiązanie akcji (filmowej i górskiej) na K2. Potem mamy szybką przenoskę na Nangę i historię o ewakuacji Revol znaną chyba każdemu widzowi z mediów. Potem znowu trochę wspinania, ale niezbyt wiele, bo przecież zaraz skończy się Urubkowa zima i zacznie Urubkowa samowolka. Dla mnie ten miks był w miarę strawny, bo też spodziewałam się, że o a teraz będzie o tym, ale trudno powiedzieć, żeby pozytywnie wpłynął na ostateczny kształt filmu, który tonalnie jest nieco w rozkroku. 

 

Joker, reż. Todd Phillips

Powiem wam coś w tajemnicy – za seans Jokera zabierałam się z nastawieniem, że ten film mi się nie spodoba. A było tak dlatego, że od kilku miesięcy słyszałam głosy zachwytu nad filmem, a przede wszystkim postacią tytułowego żartownisia. Ja z kolei od początku wiedziałam, że nie ma we mnie ani krzty zrozumienia dla Jokera, że jeśli twórcy filmu chcą we mnie wywołać jakąkolwiek pozytywną reakcję, to muszą mnie mocno zaskoczyć jego historią. Jakie były na to szanse? Jakieś były, ale ostatecznie nie zaskoczyli wcale. Podali nihilistyczny vibe, nieszczęśliwą historię i tych niektórych ludzi, którzy to chcą patrzeć na płonący świat. I ja wiem, ja wiem – mówimy o postaci komiksowej, więc może i wszystko wolno. Ale czy naprawdę wszystko wolno? Nie wierzę, że tylko mi geneza Jokera wydała się efektem ćwiczenia kreatywnego na kursie scenopisarskim (hmmm, gościu charakteryzuje się na klauna, więc musi mieć coś wspólnego z dowcipami, może chciał być śmieszny, ale nikt się nie śmiał? Ooo, więc teraz wszystkich chce zabić, proste). 

Oczywiście, trudno zarzucić Jokerowi cokolwiek pod względem technicznym, kreacja Phoenixa jest też brawurowa (chociaż ja to mu Oscara to chciałam przyznać już po Walk the Line). I może nawet da się znaleźć argument za romantyzowaniem i estetyzowaniem przemocy w filmach. Tylko, że wszystko razem wydaje się po prostu niepotrzebne. Cytując jedną z moich ulubionych vlogerek: who asked for this? Ja nie.

 

Na noże, reż. Rian Johnson

O rany, jak wszyscy wychwalali ten film! Kto by nie poszedł, to kazał jak najszybciej nadrobić, w Rotten Tomatoes licznik zatrzymał się na 97%, a do tego lista płac wyglądała tak imponująco, że trzeba było się wybrać. 

Wybraliśmy się więc, skazując ukochaną kanapę na samotność, do kina. I to trochę był błąd. Z dwóch powodów. Powód zupełnie uniwersalny: to jest film, który by się pięknie oglądało w domu, z lampką wina czy dobrą kawą. Powód zupełnie nieuniwersalny: ja, Ania, w dniu seansu cierpiałam na lekką niedyspozycję żołądkową, która przejawiała się mdłościami, a do tego mam nos policyjnego psa. Być może każdy seans w kinie o zapachu nachosów byłby w tej sytuacji mało komfortowy, ale seans filmu, w którym rzyganko jest fabularnie istotne był już w ogóle mało komfortowy. Ale co nas nie zabije, to przekona to oglądania kolejnych filmów w domu, no nie? 

No dobrze, ale gdybyśmy mieli jednak zapomnieć o tym, że przez dwie godziny musiałam oddychać przez usta, to trzeba przyznać jedno – w tym filmie prawie nie ma się do czego przyczepić. A jeśli już nawet miałabym założyć swój krytykancki sweterek, to moim jedynym zarzutem byłoby “Agatha Christie rozwiązałaby to ciekawiej” – a o jakim filmie tak nie da się powiedzieć? W Na noże jest naprawdę dobrze, zwłaszcza jeśli chodzi o warstwę aktorską. Każdy tu daje popis, a do tego popis w pięknej scenografii i z zupełnie niezłą intrygą, którą – jasne – Agatha by pewnie zrobiła lepiej, ale może wcale nie.

Telewizja

Może to już nie są te złote czasy telewizji, w których oglądało się tony seriali mimo, że dostępność ich wcale nie była taka dobra jak teraz. Dzisiaj to i owszem, odcineczek do popołudniowej kawy, czasem jakiś inny odcinek przed snem, ale wcale nie ma z tego wielkich list rekomendacji. Nie zmienia to faktu, że codzienne kawki i tak składają się czasem w ukończone seriale, takie jak te:

Parks & Recreation

Już w podsumowaniu roku 2019 wspominałam o tym, że Parks & Rec stał się naszym domowym serialem obowiązkowym. W pierwszym kwartale 2020 zdążyliśmy ten serial skończyć, wypada więc potwierdzić do niego przywiązanie: do samiutkiego finału bawiłam się świetnie. To jest program, do którego trochę trzeba się przekonywać (bo sezon nr 1 jest sporo słabszy niż kolejne), ale jak już zaprzyjaźnicie się z ekipą z wydziału parków i rekreacji Pawnee, to gwarantuję, że przeżyjecie piękne chwile. 

The Good Place

To jest serial tych samych twórców co wspomniany wyżej Parks & Rec (i wspomniany niżej Brooklyn 99), ale tutaj trajektoria formy jest zupełnie inna. Pierwsze dwa sezony oglądało się fantastycznie, potem była lekka zniżka formy, a potem zniżka nieco poważniejsza – na tyle, że zastanawiałam się czy w ogóle Good Place kiedyś skończymy. Okazało się jednak, że druga połowa finałowego sezonu jest naprawdę dobra (i jest wspaniały gościnny występ Lisy Kudrow niby w roli starożytnej filozofki, ale tak naprawdę Phoebe, bo kto jak kto, ale Phoebe musiała po śmierci trafić do miejsca dla dobrych ludzi, no nie?). A po serii kilku mocnych odcinków przychodzi godzinny finał, który podzielił mieszkańców naszej kanapy dokumentnie. Piotrek zachwyca się do dzisiaj, ja mało co widziałam, bo po 10 minutach chlipkania przeniosłam się na scrollowanie Instagrama, bo pozostałe mnóstwo minut było ponad moje emocjonalne siły. Niestety, nie da się chyba nakręcić serialu o życiu pozagrobowym i nie rozpłakać widzów na sam jego koniec. 

Drugie i siódme sezony ulubieńców

Rok temu zachwycałam się Sex Education i w tym roku zachwycam się ponownie, bo znowu miałam okazję kibicować Erikowi, znowu mogłam posłuchać dobrego soundtracku i znowu żałowałam, że “w naszych czasach” takiej telewizji nie było. Jazda obowiązkowa. 

Drugi sezon miał też inny netfliksowy serial czyli You. Nie mogłabym go nazwać “ulubieńcem”, ale umiejscowienie akcji drugiego sezonu w LA znacznie uprzyjemniło seans. Kto z was czytał uważnie moją relację z Los Angeles, ten być może pamięta, że pisałam o hipstersko-kultowym sklepie spożywczym, którego nazwa brzmi (prawie)”jak nowhere od tyłu”. Jego fikcyjny ekwiwalent odgrywa w serialu istotną rolę, więc to dziesięć punktów dumy dla turystów zorientowanych na ładne sklepy. 

You może nie jest ulubieńcem, ale na pewno mogę w ten sposób określić serial, który rozpoczął niedawno siódmy sezon czyli Brooklyn 99. I z przyjemnością ogłaszam, że nie traci formy, a jeśli jeszcze nie wypróbowaliście tej moim zdaniem najlepszej w ostatnich latach komedii, to trochę wam zazdroszczę, że tyle śmieszków przed wami.   

Muzyczne dokumenty na Netfliksie

Jak widzicie tym razem nie tytuł, a cała epoka – no, z tydzień mojego życia, w czasie którego konsumowałam wszystkie proponowane mi muzyczne filmy dokumentalne. Zaczęło się od Miss Americany, która bardzo dobrze wpasowała się w moją obecną czujność na to czy i dlaczego z góry zakładamy, że niektóre nieznajome kobiety są głupie/sztuczne/wredne etc. Taylor Swift, czyli bohaterka tego filmu nie raz padła ofiarą podobnych oskarżeń i niejednej medialnej nagonki. Dokument tak mi dał do myślenia, że następnego wieczora włączyłam Gaga: Five Foot Two czyli polecany mi już kilkakrotnie dokument o przygotowaniach Lady Gagi do występu na Superbowl i wydania nowej płyty. I chociaż nie jest to film o ogromnej wadze artystycznej (podobnie jak Miss Americana zresztą), to tutaj też można odnaleźć sceny, które każą inaczej spojrzeć na życie sławnych i bogatych. W bonusie melodia Joanne, która po scenie z babcią (kto nie płakał, ten ja nie wiem już co, naprawdę) utkwiła mi w głowie do dzisiaj.

Skoro miałam już za sobą dwa popowe dokumenty (a w żadnych serwisie streamingowym nie znalazłam Amy), byłam gotowa na zmianę klimatu i wrzucenie na ekran czegoś, co przy okazji będę mogła podciągnąć pod moją listę obowiązkową treści przygotowujących na wyjazd do USA. Zabrałam się więc za dokumentalny serial produkcji HBO Canada (ale dostępny na polskim Netfliksie) pod tytułem Hip-Hop Evolution. I jest to serial bardzo ciekawy nawet jeśli kojarzysz co trzecie nazwisko. Wartością dla mnie jest tutaj niekoniecznie historia rapu i raperów, ale kontekst historyczny i kulturowy, w którym ta historia się wydarzała. Ja do tego zyskałam zupełnie nowe spojrzenie na kilka miast, które zamierzam niedługo odwiedzić.

Podcasty

O ciekawych anglojęzycznych podcastach pisałam zupełnie niedawno, ale jeśli liczycie dzisiaj na dawkę słuchowisk made in Poland, to nie. Znowu sama zagranica. 

Na szczycie listy prawdziwa perełka, na której poznały się już wszystkie stany Ameryki i wiele krajów Europy – wnioskuję po tym, że autorki podcastu występowały w tych miejscach na żywo, ku uciesze wiwatujących tłumów. A chodzi o podcast “kryminalno-komediowy” czyli:

My favorite murder

Od razu przyznam się do kiepskiej intuicji. Widywałam MFM na listach najpopularniejszych podcastów od jakiegoś czasu, ale nazwa kazała mi myśleć, że to kolejny true crime’owy podcast o sprawach, które internet zdążył już przewałkować na prawo i lewo. I jeśli coś powinniście o tej audycji wiedzieć to to, że nie jest to kolejny true crime’owy podcast o sprawach, które internet zdążył już przewałkować na prawo i lewo. Owszem, są historie kryminalne (czasem też takie przewałkowane), ale wszystko ratuje charyzma i poczucie humoru prowadzących – dwóch komiczek z pasją do wszystkiego co kryminalne. 

Odcinki polegają na tym, że każda z prowadzących opowiada drugiej (i przy okazji nam wszystkim) jakąś historię kryminalną: jeśli liczycie na poważną analizę i ultradokładny research, to nie ten podcast. Tutaj jest na śmiesznie, chociaż nie brakuje rozważań na serio – to chyba właśnie vibe “trochę winko z koleżankami, a trochę terapia i rozmawianie o istotnych kwestiach” zadecydował o ogromnej popularności podcastu. Wskoczcie do hype-pociągu zanim odjedzie za daleko i będzie za dużo do nadrabiania, mówię wam!

Forever 35 

Kiedy ktoś mnie pyta o lajstajlowy podcast, to mówię o Forever35. Tutaj też mamy dwie koleżanki, ale zamiast rozmów o morderstwach mamy dyskusje o serach. W sensie nie o serach żółtych i białych ale o kremach typu serum. A oprócz kosmetyków są też rozmowy o tym, co autorki podcastu i ich goście robią po to, aby czuć się lepiej, fizycznie i psychicznie ( na ogół z dużą dozą rozsądku). 

 

Uff, oto i cała lista rekomendacji (i antyrekomendacji) na przedwiośnie 2020. Oczywiście zachęcam was do wypróbowania ich, ale i podrzucenia mi swoich polecajek (w komentarzach do posta lub w social mediach) – moje listy “do przeczytania/obejrzenia/posłuchania” są zawsze otwarte. 

You Might Also Like...

1 Comment

  • Reply
    AJK
    14 marca 2020 at 18:59

    „Mikrotyki” Pawła Sołtysa polecam bardzo. Bardziej niż bardzo. Polecam, że ojacie i łobosiu. Podobnie jak wszystkie płyty PabloPavo (ten sam autor). Tak, „gość umie w pisanie”, gość umie w polszczyznę.

Leave a Reply