W poprzednim odcinku: weszliśmy na sporo pagórków, nie padliśmy ofiarą żadnego przestępstwa (jeszcze), a barierki na Moście wzbudzały grozę.
Tym razem porozmawiamy sobie o procesach fluwioglacjalnych więc nie wypada zacząć inaczej jak od małego tła autobiograficzno-geograficznego. No więc ja zawsze miałam geografię z jakąś kolosalną kosą. Zawsze. Podstawówka? Do teraz pamiętam większość formułek z podręcznika. Gimnazjum? Zapytaj mnie o położenie polskich miast powiatowych (i ich rejestracje!). Liceum? Kambr-Ordowik-Sylur-Dewon-Karbon-Naturalnie, że pamiętam. Serio, byłam z geografii tak obkuta, że kiedy na trzecim roku studiów zamarzyło mi się zdawać maturę rozszerzoną z gegry, to po prostu poszłam i ją machnęłam.
Nie piszę tego po to, żeby trochę ocalić mój wizerunek, bo na ogół opisuję tutaj, że mam chorobę lokomocyjną, słabą koordynację ruchów i nigdy nie nauczyłam się porządnie francuskiego. Piszę o geografii po to, żeby zadać ważne pytanie odnośnie polskiego programu nauczania geografii – jak to kurde możliwe, że znam zimny prąd morski Oja Siwo, a w życiu nie przeczytałam w podręczniku o Yosemite? Tutaj mój żal się nie kończy, bo ta sytuacja nie poprawiła się dramatycznie na studiach. A studiowałam, a jakże, Amerykę. No, dowiedziałam się, że był taki pan John Muir i, że the mountains are calling and I must go. Ale nadal nikt mnie nie uprzedził, że Yosemite to jest być może najpiękniejsze miejsce na ziemi i, że odpuścić w planie wycieczki to można Hollywood, ale na pewno nie to.
Zanim podniesie się głos tych, którzy ojezu ania jak najpiękniejsze jak nie ma plaż/egzotyki/superwysokich gór/pustyni/cokolwiek. To wiecie, każdy ma swój kompas, ja las mam w leśniczych genach, w Krajence i w przyszłym miejscu życia, gdziekolwiek będzie. Nic nie będzie dla mnie ładniejszego niż miejsce gdzie mogę pomiziać niedźwiedzia i widzieć góry, na które nawet taki lamus jak ja może wejść.
Ale to, że przebywaliśmy kilka dni w pięknych okolicznościach przyrody znaczy, że musieliśmy tam jakoś dotrzeć. Wypożyczyliśmy samochód – Mitsubishi Outlandera i ku uciesze zebranych na parkingu, pierwsze co zrobiłam, to sprawdziłam czy się w nim mieszczę w pozycji horyzontalnej. Ze zmieszczeniem nie było problemu, Piotrek okazał się bardzo pojętnym uczniem automatycznej skrzyni biegów i mogliśmy pojechać w dzicz. Z przystankiem na Walmart, no heloł.
Za pierwszym razem do Walmarta pojechaliśmy trochę ironicznie, bo przecież to taka ‘Merica, a trochę z konieczności, bo jakoś trzeba było to nasze samochodowe mieszkanie urządzić. Nie ma co robić ze mnie koneserkę eleganckich sklepów – Walmart zafascynował mnie do tego stopnia, że w góry dojechaliśmy po ciemku. Wiecie, że tam jest osobna alejka na broń? I milion rodzajów płatków śniadaniowych. I każdy smak chipsów o jakim kiedykolwiek zamarzę. Jedzenie nie jest zbyt tanie (zwłaszcza warzywa i owoce), a do tego trudno przyzwyczaić się do tego, że cena na półce jest ceną netto, a przy kasie doliczy się do tego jeszcze jakieś 10%. Szybko musieliśmy się nauczyć nie przeliczać i pamiętać, że na Stany było odłożone to i wydać można.
Nasze pierwsze zakupy to materac-koc-śpiwór-poduszki i ze dwie reklamówki przekąsek, bo przecież na najbliższe dni zostajemy camperami.
Właśnie, nocleg. Naczytałam się i o tym, że da radę spać gdzie się chce i drugie tyle, że w parkach narodowych nie ma szans, bo nie wolno, a poza tym jak masz cokolwiek pachnącego w bagażniku to przyjdzie miś i ci zje. Ci zje, a nie cię zje, bo w całej historii Yosemite, miś nigdy oficjalnie nikogo nie zjadł, wyobrażacie sobie? Wizja niedźwiedzia, który wyżera moją pastę do zębów skutecznie zachęciła mnie do inwestycji w miejsce na polu namiotowym, gdzie są misioodporne skrzynki. Wyszliśmy z założenia, że skoro śpimy w samochodzie, to nie przysługuje nam miejsce “namiotowe” tylko takie dla zmotoryzowanych turystów. W lipcu, od razu po zdobyciu wizy dzwoniliśmy po campingach, które jeszcze miały wolne miejsca, ale tylko jeden zgodził się przyjąć turystów z egzotyczną koncepcją spania w samochodzie osobowym zamiast w wypasionym kamperze. Problem? Mieliśmy nocować w Groveland czyli prawie godzinę jazdy od serca Yosemite. Z dzisiejszej perspektywy wiemy już, że godzina drogi w USA to jest żaden dystans, a jedyną wadą tego rozwiązania jest to, że nie zostawaliśmy w parku aż do zmroku, więc nie mogliśmy strzelić żadnej efektownej fotki o zachodzie słońca, nie żebyśmy mieli do tego specjalnie umiejętności.
Coś, czego nie doceniliśmy to fakt, że nasze “oddalone o godzinę” Groveland znajduje się już w zupełnie poważnych górach i wpatrywanie się godzinami w półki w Walmarcie sprawi, że po serpentynach bez barierek (co nie było w USA niczym dziwnym) będziemy wspinać się naszym Mietkiem już po ciemku.
Zainstalowanie się na campingu miało jeszcze jedną przewagę – toalety i nawet prysznic. Ba! Było nawet gdzie wziąć gorącą kawę, a sąsiedzi mieli miłego psa.
Happy camper i ogórki w słoiku.
Coś, co trzeba o parkach narodowych w USA wiedzieć (pozwalam sobie uogólniać, chociaż odwiedziliśmy tylko 5 z 59 możliwych) to to, że są bardzo “ogarnięte”. Na wjeździe zazwyczaj czeka miły pan lub pani aby sprawdzić bilety – oprócz Death Valley, tam budka strażnicza by się pewnie roztopiła, więc kasa znajdowała się w klimatyzowanym centrum. Dostaje się mapkę, a w Yosemite nawet gazetkę z aktualnościami parkowymi. Oczywiście, wiele parków zajmuje ogromny teren i miłośnicy dziczy-dziczy też znajdą coś dla siebie, ale pierwsi-lepsi turyści poczują się dostatecznie zaopiekowani przez narodową służbę parków narodowych.
Jeśli chodzi o bilety do parków – zainwestowaliśmy 80 dolarów w roczną przepustkę do wszystkich – jednorazowy bilet to jakieś 30 dolarów, więc karta opłaca się już przy objazdowej trasie. Do tego obejmuje cały samochód więc cena rozkłada się nawet na 4 osoby.
Nasz plan na Yosemite był o tyle jasny, że przed wyjazdem postanowiliśmy zrezygnować z dodatkowych kilogramów w postaci górskich butów. Jeśli buty bierzecie/kupujecie – warto sprawdzić czy dany szlak jest otwarty dla wszystkich, na te najbardziej popularne są loterie przepustkowe, a i tak “drabinka” prowadząca na szczyt Half Dome jest w sezonie zatłoczona jak łańcuchy na Giewoncie. My łańcuchy, drabinki i szczyty mieliśmy z głowy więc skupiliśmy się na miejscach dostępnych dla ruchu nizinnego czyli dolinie Yosemite oraz dla ruchu… samochodowego czyli Glacier Point.
Swoją drogą, nawet jeśli o Yosemite wiecie tyle, co ja wiedziałam w szkole, to i tak jest szansa, że josemickie krajobrazy towarzyszą wam na co dzień. Są one typowym tematem tapet “domyślnych” na MacOS. I natykanie się co chwila na widoki, które zna się tak dobrze, a były dotychczas raczej anonimowe, to doświadczenie całkiem niesamowite.
Tak ekscytuje się człowiek, który właśnie zobaczył El Capitan i stwierdził, że wygląda jak fototapeta.
Dolina Yosemite to żadna filozofia. Idziesz po ścieżce, która czasem zamienia się w drewnianą promenadę, a czasem po prostu w chodnik. W wiele miejsc w dolinie można wybrać się na wózku lub z wózkiem, bo szlaki są wypłaszczone i szerokie. Skutkuje to tym, że “na dole” turystów jest cała masa, a tłumów wakacyjnych wolę sobie nawet nie wyobrażać, ale z drugiej strony nie za wiele było ludzi, którzy zachowywali się już jakoś wyjątkowo kretyńsko. Z wyjątkiem grupy, która zaczęła głaskać napotkanego jelenia. Pani rangerka szybko przytoczyła im moją ulubioną statystykę – jedyna w historii parku śmierć wywołana przez dzikie zwierzęta została spowodowana przez jelenia właśnie, a konkretnie zakażenie chorobą odzwierzęcą.
Mimo obfitości ludzi i niewymagających tras warto którąś z pętli biegnących wokół Yosemite Valley odhaczyć. Widoki robią ogromne wrażenie, a zupełnie łatwo można uciec przed największymi tłumami. A ja jestem dziewczyna z nizin i maszerowanie przed siebie sprawia mi równą przyjemność co wdrapywanie się i schodzenie.
Żadna filozofia również podjechać na Tunnel View zobaczyć kolejną słynną Macowską tapetę. Mieliśmy parking z najlepszym widokiem, a jakieś dwie Polki powiedziały o nas w błogiej nieświadomości “patrz jaką ma zajebistą koszulkę”. Nie wiemy niestety które z nas, bo peniałam dopytać.
Bez wychodzenia z samochodu też dałoby się zwiedzać, ale jakby co to wyszliśmy.
Swoją drogą Yosemite musi być piękne zimą/wczesną wiosną (tutaj znowu trop kanadyjski), przykład i na piękne przedwiośnie i na przepiękne zdjęcia znajdziecie u niezawodnej Nieśmigielskiej.
Jeśli jednak miałabym wskazywać na to, co najbardziej zatkało nas, to Glacier Point. Trochę siara, bo na samą górę śmigasz samochodem – szacunku na ulicy może nam dodać jedynie fakt, że jechaliśmy przez dogaszany las więc mocno się dymiło. Widok z góry? Wynagradza wszystkie wieczory nad wspomnianymi podręcznikami do geografii, bo w taki sposób to ja o lodowcu mogę się uczyć. Na szczycie jest zresztą ośrodek edukacyjny i co kilka godzin odbywa się jakiś wykład – my słuchaliśmy jak pan ranger Gary opowiada o procesach fluwioglacjalnych właśnie. Swoją drogą, przed lekcją ranger Gary zapytał zebranych czy ma opowiedzieć o tym jak powstała dolina Yosemite czy może jest ktoś kto woli posłuchać o kosmosie i kometach. Jeden był co chciał, zgadnijcie kto.
On chciał
Prosto z Glacier Point pojechaliśmy szlakiem spalonych lasów w stronę jednego z większych zaskoczeń wyjazdu. Ale o tym już w następnym odcinku. W tym jedynie jeszcze panoramka i moje zdjęcie a’la zdobywczyni Karakorum:
Czy to Wanda? Nie, to Ania!
Na dzisiaj jeszcze jedna obyczajówka: skoro już mieszkaliśmy w semicywilizacji – Groveland jest malutkie, ale jednak to miasteczko, postanowiliśmy iść i spędzić niedzielny wieczór tak jak należy. Czyli słuchając tej melodii i żrąc mięso. Niedaleko naszego campingu mieściła się tancbuda z jedzeniem szumnie nazywana “najstarszym saloonem w Kalifornii”. Wiecie, saloon to ja widziałam jedynie w Dr Queen, ale ten absolutnie wpisywał się w moje amerykańskie wyobrażenia:
- -leciał futbol, dzień święty święcić,
- -szafa grająca grała Walk the line,
- -cały sufit był w przyklejonych do niego jednodolarówkach,
- -dostaliśmy tyle jedzenia, że starczyłoby na całodniowe wyżywienie.
Jedynym problemem było to, że nad moją głową wisiał ogromnej wielkości łeb jelenia co było nie tylko moralnie nieprzyjemne, ale też klaustrofobiczne.
O, i jeszcze jedno! Między Groveland a Yosemite, w Stanislaus National Forest (droga 120) znajduje się bardzo piękny punkt widokowy zwany Rim of the World. Nie wiedzieć czemu zdecydowaliśmy się robić tam głównie zdjęcia samochodu.
To co z tym Yosemite? Bo być może skończyliście czytać i myślicie sobie, że no spoko, że góry, ale ani misiów nie widziała, mówi że tłumy, a do tego po górach jeździła samochodem, więc nie ma co się podniecać.
To ja wam mówię tak – po przyjeździe do Stanów szybko zauważyłam, że są takie miejsca gdzie po prostu ma się ochotę wstać i zacząć skandować “JU-ES-EJ!, JU-ES-EJ!” i zarówno Yosemite, jak i jego obejście było właśnie takim miejscem. A że u mnie z Ameryko-entuzjazmem nie ma żadnych problemów, to w górach byłam bardzo szczęśliwa. Czego i wam życzę!
4 komentarze
Gadulec
29 października 2017 at 21:36Piękna sprawa, przypomniał mi się mój road trip po tych okolicach. Pojechałabym raz jeszcze! I też nie wiem czemu wszyscy znają Vegas i LA, a mało kto mówi jak piękne parki narodowe i ogólnie naturalne są w Stanach. A z drugiej strony może to dobrze, bo dalej są tam mało znane miejsca…
Kasia
30 października 2017 at 09:13No nareszcie KTOŚ docenił Park Yosemite. I słownictwo fachowe, i fotki super. Trochę zazdroszczuję, bo stara już jestem coby tam pojechać. ale… czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy…
Magdelena | palmtreeview
30 października 2017 at 20:23Kiedy byliście w Yosemite? My wybraliśmy się na początku września i nie było już masy turystów, ba, nawet udało nam się znaleźć miejsce na campingu w środku parku bez wcześniejszej rezerwacji (i nikt się nie dziwił, że spaliśmy w osobówce :D). A co zobaczyliśmy na dzień dobry po smacznym śniadaniu? Niedźwiedzia, który chodził po campingu i szukał jedzenia… 😮 I tylko płaczę, bo droga na Glacier Point była zamknięta.
Zabawne, bo Yosemite mieliśmy ominąć szerokim łukiem (przecież prawie takie samo jak polskie Tatry, hehe), ale zmieniłam zdanie, kiedy wszyscy (co do jednej osoby!) reagowali na te plany ze zdziwieniem i podkreślali, że to jeden z najpiękniejszych parków w USA. I mieli rację, skubani. Dobrze, że posłuchaliśmy i zmieniliśmy plany:)
Ania
31 października 2017 at 08:30No tym niedźwiedziem to mnie zasmuciłaś 😉 Byliśmy w połowie września – pewnie niedługo po was bo ledwo co drogę na Glacier otworzyli 🙂 Na kilku campingach jest też pula noclegów bez wcześniejszej rezerwacji o ile dobrze pamiętam – ale nie chcieliśmy ryzykować, bo do Yosemite mieliśmy dojechać późnym popołudniem/wieczorem.