Różni ludzie mają różne listy celów, a ja to już szczególnie nie powinnam nikogo oceniać, bo na mojej liście celów amerykańskich jest krzyczenie “de-fence, de-fence” na meczu licealnego futbolu. Ale wiecie czego nie było na mojej liście? Dzwonienia pod 911. Tymczasem San Francisco zorganizowało nam typową dla siebie atrakcję w nieco ekstremalnej formie i pod 911 zadzwonić trzeba było. Dziś więc o mocno stresującej nocy w Kalifornii i praktycznych poradach jak taką sytuację należy załatwić – warto przeczytać przed wyjazdem do USA. Ale od początku!
Zaczęło się od tego, że po przyjeździe z powrotem do San Francisco (o naszej wizycie w tym mieście jakieś dwa tygodnie wcześniej możecie przeczytać tutaj) zamieszkaliśmy w Berkeley dla optymalizacji kosztów, a od miasta wzgórz i bezdomnych dzielił nas Oakland Bay Bridge, który wyglądał zupełnie jak Golden Gate Bridge, ale ma tę zaletę, że jadąc nim jest piękny widok na Golden Gate właśnie. Cały dzień był mocno motoryzacyjnie stresujący. Zaczęliśmy od stania na zakazie w zaułku w centrum San Francisco, tuż pod pracownią marki American Giant. Istnieje spora szansa, że wcale tej marki nie znacie, bo na próżno szukać jej w Europie. Na szczęście mój towarzysz podróży robi dobry research tekstylny i od dawna wiedział, że to właśnie bluzę z American Gianta nosi w serialu tytułowy Mr. Robot. A skoro Mr Robot z Nowego Jorku programuje w kultowej bluzie, to czemu Mr. Piotrek z Borówna nie może do programowania założyć tego samego. Ofiara mody i popkultury poleciała więc kupować bluzy bez przymierzania, a ja stałam na zakazie i na przypale zastanawiając się jak ja w razie potrzeby z wąskiej uliczki naszego Mitsubishi wycofam. I to było nasze pierwsze przewinienie, które przeszło bez kary – i pierwsze ostrzeżenie od losu.
Z bluzami za sto dolarków (ej no ale z dożywotnią gwarancją!) pojechaliśmy więc na most, który zagwarantował mi wspaniałe emocje. Po pierwsze – most jest jednocześnie tunelem jeśli jedzie się “z” miasta – podróżuje się wtedy na dolnym pokładzie. Być może amerykańskim zwyczajem drogowym jest oznaczanie wyłączonych pasów ruchu takimi specjalnymi płonącymi papierkami (?), być może komuś się łatwopalna ciecz wylała i podpaliła w idealnych interwałach, ale kiedy ja zobaczyłam linię z żywego ognia w tunelu pomyślałam, że dożywotnia gwarancja bluz będzie jednak dotyczyć raczej nas. Okazało się, że wystarczy zmienić pas, ale zaliczam ten moment paniki jako ostrzeżenie jeden i pół.
Na kolejną motoprzygodę nie trzeba było długo czekać. Nawracając na szutrowym parkingu pod znanym na całe Berkeley stoiskiem z hotdogami “with Polish kielbasa”, usłyszeliśmy dźwięk, który mógł brzmieć jak pękające szkło pod kołem, ale mógł również jak pękające szkło pod kołem wraz z pękającą oponą samochodu, którego wypożyczenie miało się kończyć za dwa dni. Do tego wieczorem mieliśmy przecież wracać do San Francisco na zarezerwowane zwiedzanie Azkabanu Alcatraz – samochód był nam krytycznie potrzebny.
Po kilkunastu minutach przekonywania siebie nawzajem, że “chyba nie opada opona” i nasłuchiwaniem czy aby dętka nie wydaje z siebie świstów, postanowiliśmy wyruszyć w drogę. Ostrzeżenio-przewinienie numer 2.
Jazda w drugą stronę piętrowego mostu była dużo przyjemniejsza, bo nie dość, że nic nie płonęło na drodze, nic nie ograniczało przestrzeni od góry, to jeszcze było widać panoramę San Francisco.
Jak przystało na bardzo niespontanicznych turystów mieliśmy już obadane wszystkie parkingi w okolicy. Idealnie byłoby zaparkować tuż przy przystani, z której odpływają stateczki na Alcatraz, ale upewniliśmy się telefonicznie, że akurat zacumował tam prom więc parking został tymczasowo zamknięty. Po starannej selekcji zdecydowaliśmy się na przyjemny i płatny parking na rogu Embarcadero i Green Street.
Parking był rzecz jasna stosunkowo zatłoczony i prezentował się mniej więcej tak jak na zdjęciu Googlowym (zrobionym zresztą w tym samym okresie):
Spakowaliśmy wszystkie najważniejsze rzeczy do plecaczków, przykryliśmy brudne ciuchy i nasze legowisko z parków narodowych kocem (którego i tak nie było widać, bo tylne szyby były przyciemniane) i beztrosko poszliśmy do najbardziej znanego zakładu penitencjarnego na świecie. O wizycie w Alcatraz przeczytacie w kolejnym wpisie, takim, w którym już z opisywanej dzisiaj traumy nie będziemy musieli się rozliczać.
No dobra, czas na traumę! Dochodziła 23. Zbliżaliśmy się do parkingu rozmawiając o genialnej podobno pizzerii, którą jeszcze zdążymy w Berkeley odwiedzić. Z daleka zauważyliśmy, że parking jest właściwie pusty – oprócz naszego Mietka (“hurra! Stoi na wszystkich oponach!”) były tam może dwa samochody. Ja, jak to ja – nie zauważyłam niczego podejrzanego, stałam grzecznie pod drzwiami samochodu, myślałam o pizzy i czekałam aż Piotrek pstryknie zamek pilotem. I wtedy usłyszałam zdanie, które do samego końca wydawało mi się trolowaniem, ale na sam koniec usłyszałam w głosie Piotrka nutę, której żaden trol nie umiałby imitować:
No i chuj. Wyjebali nam szybę.
Ostatnie resztki złudzeń i pragnień pizzowych rozwiała ręka przełożona przez szybę samochodu. No i chuj, rzeczywiście wyjebali. Zdążyliśmy jeszcze obejść samochód, zauważyć, że tylna szyba też jest wybita, a potem zrobiło się dziwnie.
Otóż jeden z pozostałych samochodów na parkingu stał jakieś 10 metrów od nas. Otworzyły się drzwi, potem zamknęły. Potem zapaliły się światła, po chwili zgasły. W środku siedziało kilka osób – ile, jakich? Pojęcia nie mam. Smutek o tym, że nie zjemy pizzy, szybko zastąpiła świadomość tego, że na plecach niesiemy jeszcze paszporty, telefony, całą gotówkę i resztki godności. Trochę telepatycznie, a trochę półgłosem dogadaliśmy się, że udajemy, że to nie nasz samochód, byliśmy tylko zatroskanymi turystami, maszerujemy żwawo ile się da w stronę najbardziej oświetlonego skrzyżowania w okolicy. Dziwny samochód odprowadził nas światłami i odpalił silnik. Ale nigdzie nie odjechał. A ja zdałam sobie sprawę, że this is it, to jest chyba ten moment kiedy dzwoni się na policję, nie? Stojąc po drugiej stronie ulicy wybrałam więc 911. “What is the location of your emergency?” Tłumaczę, próbując zabrzmieć możliwie natywnie przy wymawianiu Embarcadero. Co się stało? – pyta dyspozytor.
I teraz na chwilę, na małą chwilę wyjdziemy z chwil, które naprawdę były trochę straszne i niepewne. Na chwilę, bo musicie zrozumieć, że jeśli coś dawało mi wtedy komfort psychiczny i poczucie, że świat jest ok, to była świadomość, że w czasie mojej rozmowy z policją kilkanaście razy mogłam wymówić słowo vehicle, a każdy kto raz zapamięta jak je się wymawia, chce mówić tylko i wyłącznie o pojazdach.
Ok, więc ja na “co się stało?” dyspozytora odpowiadam, że włamanie do naszego vehicle. Pan zapewne nawet nie mruga, pyta czy widzę napastnika. Myślę – “ojezu”, mówię, że nie, bo właściwie do dzisiaj nie wiemy czy dziwny samochód to byli dobrzy czy źli ludzie.
Pan pyta dalej – “Czy w zasięgu widzenia jest broń?”. Myślę – “ojezu”, mówię, że nie, że szyby wybite, ale nie wiadomo czym. Pan pyta jeszcze o narkotyki, czy widzę, czy są, właściwie nie pamiętam o co konkretnie zapytał, ale na pewno pomyślałam, że “ojezu” i na pewno powiedziałam, że “nie”. Pan mówi, że w takim razie nie może mi pomóc, przełącza mnie do koleżanki. Na połączenie z koleżanką czekamy dobre kilka minut i dowiadujemy się tyle, że nic się nie da zrobić – możemy spróbować jedynie rozejrzeć się za kamerami i zadzwonić do wypożyczalni samochodów zapytać co dalej.
Kamer nie szukaliśmy wzrokiem długo – okazało się, że zaparkowaliśmy pod lokalną siedzibą telewizji ABC. Jest już po jedenastej wieczorem więc cały budynek śpi, ale kamery są, to widzimy. Wypożyczalnia informuje nas poprzez automatyczną sekretarkę, że należy wezwać policję i zapytać ich co dalej. Jesteśmy więc w kropce, ale przynajmniej podejrzany samochód w końcu odjeżdża. Nie skręca w główną ulicę, na której stoimy, tylko wycofuje się w zaułek, co oczywiście powoduje w nas wewnętrzne “oho, ale by było!”, ale też sprawia, że właściwie moglibyśmy podejść już do naszego biednego Mietka.
tak sobie czilowałam kiedy ktoś nas okradał
Najpierw jednak dzwonię po raz kolejny na “niegorącą” linię dla ludzi, którzy nie widzą ani napastników ani broni. Odzywa się już tak zupełnie miła pani, z którą ustalam wszystko po kolei przez dobre kilkanaście minut. Pani tłumaczy mi, że znalezione przez nas kamery właściwie niewiele nam dadzą, bo musielibyśmy mieć z nich taśmę aby stać się przydatnym dla policji, a poza tym istnieje prawdopodobieństwo, że i tak są wyłączone. “To na pewno nie możecie przyjechać?” – pytam, bo cały czas jeszcze trochę liczę na to, że wpadnie patrol z żółtą taśmą crime scene do not cross, i że dostaniemy order od burmistrza miasta za to, że nie dotykaliśmy niczego. Pani mówi, że nie może wysłać radiowozu bo ani napastników ani broni ani narkotyków, ale chyba słyszy, że duże i ciemne miasto nie jest naszym naturalnym środowiskiem, bo nalega, żeby “towarzyszyć” nam telefonicznie aż odpalimy samochód.
Wracamy więc do samochodu. Piotrek wkłada rękę przez rozbitą tylną szybę i “oklepuje” pozostałości naszych rzeczy w bagażniku. Wygląda na to, że nikt tam nie zamieszkał (kolejny moment, w którym zdaję sobie sprawę, że “ojezu”). Pani tłumaczy żeby wejść do samochodu i spróbować odpalić (“jak to spróbować? ojezu!”). Zanim jednak wejdziemy do środka przeżywamy jeszcze mini zawał, bo w zaroślach niedaleko nas coś się rusza. Uff, to tylko bezdomny, któremu przeszkodziliśmy w drzemce. Odpalamy, ruszamy przy dźwięku kruszącego się szkła i zgodnie z sugestią pani policjantki, której jestem dozgonnie wdzięczna, kierujemy się do jedynej czynnej siedziby naszej wypożyczalni samochodów – na lotnisko.
Brzmi to dużo prościej niż w rzeczywistości jest – lotnisko oddalone było o ponad 20 kilometrów, większość przez autostradę. Kto próbował jechać nocną autostradą bez szyb i bez nadmiernych ruchów, bo powodują wypadanie tego, co z szyb zostało, ten wie o co chodzi. Po drodze zebrałam się jeszcze na odwagę i wymacałam czy w kłębowisku rzeczy i szkła z tyłu znajdują się paczki z tymi słynnymi bluzami Mr. Robota. Były – Piotrek odetchnął z ulgą. Ja z każdym kilometrem popadałam w coraz większą paranoję. Najpierw uznałam, że jednak może ktoś tam z tyłu się chowa i czeka na dogodny moment aby udusić nas paskiem. Potem poczuliśmy bardzo mocny zapach marihuany (cóż, San Francisco), więc uwierzyłam, że na bank ktoś nam podrzucił narkotyki przez które trafimy z powrotem do Alcatraz. Poza tym ciągle nie było wiadomo jak skończy się wizyta w wypożyczalni i czy na tym wszystkim nie zbankrutujemy. Ach i po drodze też źle zjechaliśmy z autostrady no bo przecież.
Po kilkunastu minutach kluczenia po wielopoziomowym parkingu wypożyczalni (w nocy na niektóre wyjazdy zakłada się kolczatkowe blokady, więc kluczenie było wyjątkowo czasochłonne) udało nam się dotrzeć na “nasze” piętro. A tam? A tam akurat stał wyluzowany gość z długimi dredami, który widząc nasze niepewne miny zaśmiał się, powiedział, że takie coś to się dzieje co chwilę i machnął jeszcze ręką na pozostałe samochody na parkingu. Nie były może tak efektownie porozbijane jak nasz, ale brak bocznej szybki dało się u niektórych zauważyć.
Stojąc w oświetlonym i bezpiecznym miejscu mogliśmy wreszcie zrobić bilans zysków i strat. Nie mieliśmy w samochodzie nic szczególnie cennego (no dobra, ja zostawiłam w podłokietniku zegarek, ale tam ewidentnie nikt nie zaglądał). Było tam za to kilka rzeczy zakupowych (w tym słynne bluzy!) i brudne ciepłe ciuchy, które zostawiliśmy w bagażniku przebierając się na trasie z mroźnego Kanionu do upalnego San Diego. Na co zdecydowali się rabusie? Na dwie paczki puzzli dziecięcych w kształcie stanów USA, paczkę kawy z Central Perk, podkładki pod kubki (ej, ale takie ładne, wiecie hipsterskie hand made in California) no i trochę moich brudnych ubrań.
Co na to nasze analityczne umysły? Ano to, że pewnie ktoś buchnął szybę, wziął dwie pierwsze lepsze torby z zakupami i uciekł. I może ktoś inny buchnął drugą szybę (tę tylną) i wziął z praktycznej potrzeby trochę ubrań – dziwne, że zostawili cieplutki koc, który i tak musieliśmy w USA zostawić. Czy dziwny samochód na parkingu to byli ludzie, którzy widzieli całe zdarzenie i mogli nam pomóc? A może przeciwnie – ci, którzy chcieli dokończyć dzieła? Nie dowiemy się, ale wiemy, że warto się od takich sytuacji ubezpieczać (jeszcze w Polsce). Po kilku dniach miałam już na koncie równowartość skradzionych rzeczy.
Biedny Mietek 🙁
Za wybite szyby w wypożyczalni płacić nam nie kazano (ale koniecznie zorientujcie się czy warunki waszego wypożyczenia takie wypadki obejmują), sama wymiana na nowy samochód trwała dosłownie kilkanaście minut. Miła i współczująca pani z recepcji dodała też, że ludzie to psychole i jej koleżance ostatnio ukradli przez wybitą szybę worek z brudną bielizną, czystego prania nie chcieli. Z parkingu mogliśmy wyjeżdżać takim samym Outlanderem, z tym że białym. No i nie był to już nasz kochany Mietek, to była Miecia.
Kiedy poczuliśmy się już nieco bardziej komfortowo, a napięcie zaczęło boleśnie schodzić z mięśni, ruszyliśmy w trasę do Berkeley – przed nami było jeszcze prawie 40 kilometrów. Dochodziła 2 w nocy i byliśmy strasznie głodni, ale szybki research pokazał, że jak na złość wszystkie fast foody w Berkeley właśnie się zamykają, a jednak nie mieliśmy wtedy ochoty na włóczenie się po San Francisco w poszukiwaniu burgera. Zatrzymaliśmy się więc już w Berkeley przy jedynym nocnym sklepie w okolicy. Jak przystało na ludzi, którzy spędzili noc na granicy prawa, byliśmy ostrożni – Piotrek został z odpalonym silnikiem przy wejściu, ja miałam zrobić zakupy. Trafiłam na dwóch panów z silnym akcentem, którzy komentowali każdy mój ruch, a potem żartobliwie uznali, że nie mogę odmówić kupna reklamówki do zakupów, nie im. Głęboko wierzę, że to był ich lokalny humor, ale ja już wtedy byłam mentalnie na planie Miasta Gniewu feat. Uprowadzonej 7 więc nie traktowałam żadnych żartów w należyty sposób. Ok, ok mister, wzięłam reklamóweczkę, zapłaciłam za dwa piwa, paczkę chipsów i mineralkę, a potem pobiegłam do Mieci. O trzeciej nad ranem byliśmy w domu, wprowadzając niedługo później w osłupienie naszych gospodarzy z Airbnb tym, że wyjechaliśmy czerwonym, a wróciliśmy białym samochodem. Ot, patrioci.
Czy wybite szyby w samochodzie to jakaś straszna trauma i należy się tego obawiać? Właściwie to nie jest nic dziwnego w San Francisco (ani w innych dużych miastach) i trzeba po prostu pamiętać żeby wyjmować z samochodu wszystko, po stracie czego moglibyśmy się zapłakać. No i ubezpieczać się, koniecznie. Pan z wypożyczalni wyjaśniał nam, że złodziejaszki rozróżniają samochody wypożyczone i włamują się do nich na chybił trafił, licząc na ciekawy łup. Nasz przykład pokazuje, że taki chybił trafił skutkuje kradzieżą nie tego co akurat w samochodzie było cenne.
W naszej sytuacji było dosyć dramatycznie ze względu na późną porę, daleką drogę do noclegu (i wypożyczalni) no i ten dziwny samochód ze swoim dziwnym trzaskaniem, mruganiem, odpalaniem i w końcu odjeżdżaniem. Dla nas obojga była to też pierwsza kradzież z prawdziwego zdarzenia. A do tego, co przyznaliśmy jedząc już piwno-chipsową kolację w domku, strasznie bolało naruszenie naszego Mietka-samochodu: jedynej rzeczy, która podczas tych trzech tygodni była stała, nasza i bezpieczna. Miniaturowy domek na kółkach w ciągu chwili stał się pułapką z nieznaną zawartością. I to było naprawdę nieprzyjemne uczucie.
Jak zakończyła się sprawa z policją? Jeszcze telefonicznie zostaliśmy poproszeni o zgłoszenie włamania i kradzieży przez stosowny formularz online. Dzień po zgłoszeniu otrzymaliśmy potwierdzenie o jego przyjęciu, przydało się do wniosku dla naszego polskiego ubezpieczyciela. Czy nastąpi jakikolwiek dalszy ciąg? Hehe, no co wy.
Ale, ale! Na pewno nastąpi jeszcze dalszy ciąg blogowej relacji o naszej wyprawie. W najbliższym czasie post o zwiedzaniu Alcatraz, a następnie opis ostatniego etapu naszej wyprawy: Monterey – Berkeley – Frankfurt – Berlin (długo Berlin) i w końcu Poznań. Do usłyszenia!
4 komentarze
Magdelena | palmtreeview
4 marca 2018 at 18:27O matko, strasznie wam współczuję. Dzisiaj to fajny materiał na bloga, ale ile musieliście się nastresować tego feralnego wieczora! Sama byłabym przerażona… Dużo słyszałam o wybijaniu szyb w większych miastach na zachodzie USA i ta myśl towarzyszyła mi każdego dnia naszego roadtripu – szczególnie w miejscach, w których wysiadasz z auta na kawałki potłuczonej szyby, a wszędzie straszą napisy „nie zostawiaj nic wartościowego w aucie”.
chodziłam i prosiłam dziewczyny, żeby zabierały wszystkie rzeczy lub pakowały je do bagażnika, a jednego dnia Maria zostawiła otwarte okno na cały dzień. Myślałam, że uduszę gołymi rękoma!
Swoją drogą, w Santa Cruz przez przypadek zadzwoniłam na 911. (nie pytaj jak) wykręciłam numer w czasie pracy w hotelu i włączyłam alarm, którego nie potrafiłam wyłączyć przez bite 10 minut. Policja wpadła do mnie na recepcje tak o, sprawdzić, czy wszystko w porządku 😉
nieśmigielska
7 marca 2018 at 14:45No tak, są gusta i guściki wśród włamywaczy. Nasi nie chcieli mojego laptopa, woleli plecak z brudnymi majtkami Tomka i kuchenką gazową dwupalnikową.
Ale nie śmiejąc się, pamiętam to nieprzyjemne uczucie, kiedy czyjaś zła wola dotyka Cię bezpośrednio. poczucie skrzywdzenia + trochę upokorzenia i wstydu (ale za co właściwie), bycia pod ostrzałem.
Ania
7 marca 2018 at 20:27No i teraz jakiś milusiński zestawił stylizację z brudnych majtek Tomka i moich brudnych dresów, easy. SF Fashion week!
nieśmigielska
13 marca 2018 at 19:50czasami chciałabym być typowym sebixem, bo wtedy bez przypału mogłabym napisać:
JEBŁAM XD
a tak, to trochę głupio. ale zobaczyłam to oczyma wyobraźni i serio jebłam. xd.