Od tygodnia rozmawiamy w domu o tym, że “o a dziś mieliśmy zobaczyć na żywo American Gothic”, “o a dziś byśmy przejeżdżali przez Indianę” – dzisiaj hasłem przewodnim było “o a dziś byśmy wpier*alali kurczaki w Kentucky.”
Zamiast kurczaków mamy zupę z soczewicy, bo za wiele innych rzeczy nie potrafię, a zamiast przejeżdżania przez Indianę mamy nieprzejeżdżanie przez nic, bo grzecznie siedzimy w domu (*patrzy spod byka na dziesiątki spacerowiczów pod oknem*).
Ding, ding, ding! Zgadliście – dziś będzie o naszym niedoszłym American Dream, ale zupełnie nie w kontekście “jak przykro!”. Wyjazd do USA, który miał teraz trwać w najlepsze z oczywistych powodów odwołaliśmy dwa tygodnie temu – i nie ma w tym nic smutnego, po prostu tak trzeba było zrobić i tyle. Jeśli jednak jesteście ciekawi organizacyjnych szczegółów odwoływania wyjazdów w tym nietypowym czasie (spoiler: jest to łatwiejsze niż może się wydawać), to na końcu tekstu umieściłam o tym parę zdań.
No dobra, skoro nie będzie o tym jak mi smutno i przykro to po jakiego grzyba piszę o wyjeździe, który się nie odbył? Trochę dlatego, że i tak bardzo chciałam wam opowiedzieć o tym jak planuję wyjazd do USA (i jak go spędzam też). Jeśli mam być szczera, to w podróżowaniu lubię przynajmniej tak samo część “na papierze” jak i część “na żywo”, więc z nieukrywaną przyjemnością sobie o tym teraz popiszę. A do tego mam nadzieję was też trochę rozbawić/zainspirować, a już na pewno zająć kilka minut czasu, który dla wielu z was jest na pewno trudny (i mówię to ja: introwertyczka).
I teraz tak, zanim przejdę do kolejnej części tego tekstu, chciałabym zaznaczyć kilka zasadniczych rzeczy i robię to bez żadnego przekąsu, po prostu uważam, że na papierze nie zawsze wszystko wybrzmiewa jak należy. Zwłaszcza jak piszesz zdania, które wszystkie egzaminatorki i część polonistek napotkanych na Twojej drodze podkreślały “na faliście”. No to jedziemy:
- Zdaję sobie sprawę jak ogromnym przywilejem jest to, że mogliśmy sobie wyjazd do USA zaplanować i sfinansować.
- Zdaję sobie sprawę jak dużym przywilejem jest to, że mogę sobie teraz siedzieć przy komputerze i pisać o tym w dobrym humorze i dobrym zdrowiu.
Mamy to? To lecimy (hehe, no nie bardzo).
Zacznijmy od zasadniczego pytania: Pani, nie wystarczył jeden wyjazd do tej całej Ameryki?
Nie wystarczył, ale też nikt się tego nie spodziewał, bo lista amerykańskich marzeń nijak nie chce się zawrzeć w jednym planie wycieczki. Między najlepszymi tacosami na świecie, a pewnie równie smacznymi lobster rolls jest lekką rączką 5 tysięcy kilometrów, a to przecież tylko dwa z niekończącej się listy smaków i zapachów.
Ale rzeczywiście, od naszego kalifornijskiego roadtripa minęły prawie dwa lata (teraz to już dwa i pół), więc trochę się zaczęliśmy niecierpliwić. Myśli krążyły przede wszystkim wokół amerykańskiego Południa (tego przez duże P), ale z drugiej strony średnio raz w tygodniu pada w naszym mieszkaniu refleksja “a może rzucić to wszystko i wyjechać do San Diego?”, więc destynacja wcale nie była taka znowu super konkretna.
Jak prawdziwi spontaniczni podróżnicy (przy czym dla mnie spontaniczność podróżnicza to ustalenie “że nie wiem gdzie pójdę na pączka, ale na pewno do jednej z trzech pączkarni, które w danym mieście wyszukałam”) postanowiliśmy więc, że w sumie wszystko jedno dokąd, niech zadecydują ceny biletów lotniczych i liczba silników w oferowanych na tych biletach samolotach.
I tak oto wczesną jesienią 2019 lista miast, do których możemy jechać zawęziła się do następujących:
- Los Angeles,
- Nowy Jork,
- Miami,
- Chicago.
Ale zanim opowiem wam czemu dokonaliśmy w tej kwestii cokolwiek kontrowersyjnego wyboru, pozwólcie jeszcze, że przyjrzymy się przydomkom tym potencjalnym destynacji. Mamy rzecz jasna Miasto aniołów, następnie Miasto, które nigdy nie śpi, potem Magiczne miasto, aż w końcu… Wietrzne miasto. Ciężki wybór, co nie?
No, był ciężki zupełnie bez ironii. Bo z jednej strony LA zaanektowało lekko z połowę moich nastoletnich wyobrażeń o idealnym życiu z lat 2004-2010 (nie chodziłam do liceum przez 6 lat jakby co, wzięłam daty z buforem), ale z drugiej już raz byliśmy i okazało się, że niektóre marzenia powinny zostać w pamiętniczkach i na plakatach.
Nowy Jork z kolei, i tu uwaga będzie kontrowersyjnie, pociąga mnie mniej niż Bismarck w Północnej Dakocie. Złośliwi powiedzą, że Bismarck jest Piłą Ameryki, ale jeśli tak, to co jeśli Nowy Jork okaże się amerykańską Warszawą? I chociaż wiem, że mielibyśmy w NYC co robić i na jakie obrazy zerkać w muzeach, to ja podskórnie wyczuwam, że to nie jest moje miasto.
Hehe, ale będzie śmiesznie jak w końcu w Wielkim Jabłku wyląduję i uznam, że OMG totalnie jest Krajenką Ameryki i ja <3 NY. Zobaczymy.
Kolejne miasto na liście to Miami. Tutaj zalet było sporo, a największą z nich była bliskość pewnego przylądka, który równie dobrze mógłby mieć miano Dobrej Nadziei, bo z takim właśnie uczuciem Piotrek regularnie odświeżał stronę z informacjami o planowanych startach Falcon Heavy. Ja to wiecie, kosmos jak kosmos, ale z drugiej strony pomachać rakietom jednak brzmiało atrakcyjnie. Floryda była też wydawałoby się idealnym punktem startowym do podróży po Południu-Południu – można z niej ruszyć i w prawo i w lewo, a zawsze dojedzie się do dobrego jedzenia i dźwięcznego akcentu.
Ostatecznie jednak Miami przegrało z Chicago i w walce na ceny biletów i w starciu atrakcji. Generalnie od momentu, w którym zobaczyłam, że to w Chicago wystawiają American Gothic i Nocne Marki, byłam absolutnie nieugięta: będzie Chicago choćby ten przydomkowy wiatr miałby mi głowę urwać. Piotrkowi utratę plażowanka nad prawdziwym oceanem miała osłodzić Wielka fala w Kanagawie, również do obejrzenia w Chicago (w Nowym Jorku też, ale ćśś).
Nie myślcie sobie, że taka ze mnie znawczyni sztuki. Wiem mniej więcej tyle, ile wymagają na pubquizach, ale w łażeniu po muzeach pociąga mnie obcowanie na żywo ze sztuką, którą rozpoznaje się z wielu różnych kontekstów. Właściwie to podobna rzecz pociąga mnie w jeżdżeniu do Ameryki. Idziesz do muzeum i wiesz, że Mona Lisa w rzeczywistości zmieściłaby się na ekranie iPada. Jedziesz do Ameryki i wiesz, że każda porcja jedzenia w rzeczywistości zapełniłaby dwa żołądki. Czujecie.
Sztuka sztuką, ale ja chciałam jechać na Południe też dla sportu. Stali czytelnicy bloga wiedzą, bo wspominałam już o tym nie raz, że moim amerykańskim marzeniem zawsze była obecność na piątkowym meczu futbolowym jakiejś lokalnej szkoły w Teksasie (jak widzicie w kategorii: kreatywność podpierdzielania marzeń z fabuły seriali mam dwa z plusem, a jeśli nie widzieliście nigdy Friday Night Lights, to koniecznie trzeba nadrobić i film i serial. Texas forever, man!).
Ale gdyby wiosna była dobrą porą roku na oglądanie futbolu w USA, to chyba nie robiliby koszulek z napisem fall means football in the south, co nie? Byliśmy więc skazani na pozostałe typowo amerykańskie sporty, z których jednogłośnie wybraliśmy koszykówkę – może i nie śledzimy, ale kto dorastał w latach 90-tych, ten nie może pozostać obojętny na zawołanie hej, hej, tu NBA. A w kluby koszykarskie, akurat obrodziło i na Południu i w środkowo-zachodniej części USA – więc podróż z Chicago “na dół” obfitowała w wiele opcji zwiedzania koszykarskich parkietów.
Lot do Chicago pasował nam z jeszcze jednego względu: podróż zakładała stosunkowo mało możliwości fuckupu (z wyjątkiem pandemii jak się okazało) – mieliśmy lecieć z Poznania do Warszawy, a stamtąd już prosto nad brzeg jeziora Michigan. Pamiętając nasze przygody w podróży do i z Stanów w 2017 byliśmy bardzo podekscytowani taką nudną wizją na dotarcie do USA.
Nasza podróż miała zaczynać się w Chicago, przyszedł więc czas na rozglądanie się za noclegiem. Przyjęliśmy zasadę, że pobyty 3 dni+ bookujemy zawczasu na Airbnb, a krótsze tematy załatwimy albo jeszcze z Polski na Bookingu albo już w USA. W stolicy stanu Illinois mieliśmy przebywać 4 dni+, więc oznaczało to przekopywanie Airbnb, za które nawet nie zdążyłam się jakoś super dobrze zabrać, a już znalazłam nocleg w planowanej przez nas okolicy (Logan Square), a do tego u gospodyni, która od razu przesłała nam tak bogatą listę polecanych miejscówek jedzeniowych, że o mało co nie zjadłam klawiatury z myszką.
Co chcieliśmy robić w Chicago oprócz jedzenia? Na liście miałam różne muzea (z obowiązkowym Art Institute of Chicago na czele), kilka wielokilometrowych spacerów, no i oczywiście jeszcze więcej jedzenia. Nie ma tu jednak co za wiele się rozwodzić, bo w końu Chicago jest jednym z tych bardziej mainstreamowych miast na naszej trasie.
Pojedźmy więc dalej – a kolejnym etapem podróży było studenckie miasto Bloomington w Indianie. Czemu akurat Bloomington? Ano temu, że początkowo zakładałam uczestnictwo w meczu koledżowej ligii baseballa, a chociaż potem skreśliliśmy to z naszych planów, to i tak mieliśmy w Bloomington zaplanowany przepiękny nocleg i rekomendacje śniadaniowe. A musicie wiedzieć, że za amerykańskimi śniadaniami “pod korek” tęsknimy regularnie.
Indiana zresztą była też dla nas atrakcyjna geograficznie i popkulturowo. Ja przez dekadę śledziłam mój ulubiony familijny serialik czyli the Middle, a kilka tygodni temu skończyliśmy siedmiosezonową przygodę z Parks and Recreation. Argument geograficzny z kolei był przytaczany przez dyżurnego kierowcę naszej dwuosobowej wycieczki za każdym razem kiedy ktoś pytał o kierunek naszej wycieczki – równiny i pola kukurydzy miały zapewnić nam równie niezapomniane doznania podczas jazdy samochodem co złote kalifornijskie pola.
Następnym etapem podróży była stolica Kentucky czyli Louisville. Możecie się domyślić, że tu istotnym punktem programu miało być jedzenie (mimo, że od dłuższego czasu mięso jemy z bardzo niską częstotliwością). Tu pewnie byłoby mięśnie – w końcu wjeżdżamy na tereny amerykańskiego szlaku grillowego. Na moim szlaku niegrillowym miało być też muzeum lokalnego bohatera sportowego czyli Muhammada Ali oraz, jak na nekroturystkę przystało, wiktoriański cmentarz-park Cave Hill. Spokojnie, żarcia też miało być dużo. Podobnie jak w sąsiadującym z Kentucky stanie czyli Tennessee.
Z Tennessee mieliśmy zresztą niezłą zagwostkę, bo na naszej trasie było Nashville, które wydawało nam się o tyle istotne, co… niebezpiecznie zbliżone do Vegas. Pobyt skróciliśmy więc do trzech dni, nocleg odnaleźliśmy w dzielnicy nie dość, że sporo oddalonej od centrum, to jeszcze nazywanej lokalną mekką street foodu, a do tego wszystkiego wypatrzyliśmy rezerwację w restauracji, która była bohaterem odcinka w Netfliksowym Chef’s Table. Całkiem smakowicie miało być w więc w tym całym Nashville, a skoro już byliśmy w stanie wskazującym na stan słynący z produkcji whiskey, to wypadałoby też odwiedzić jakąś gorzelnię. Zamiast najsłynniejszego bodaj Jacka Danielsa mieliśmy oko na bardziej rzemieślniczy zakład (czyt. skoro i tak nie pijam whiskey, to chcę chociaż pobyć w hipsterskim miejscu), a zdegustowane trunki miały zapewnić siły na górskie szlaki.
Ale zanim górskie szlaki to jeszcze zagadka – jak myślicie jaki amerykański park narodowy przyciąga rocznie najwięcej turystów? Yellowstone? Nope. Yosemite albo Grand Canyon? Nie i nie. Palmę pierwszeństwa, czy w tym wypadku raczej jodłę pierwszeństwa, dzierży park narodowy Great Smoky Mountains. Pierwsze słyszycie? A to całkiem możliwe, ale facts are facts America – najwięcej ludzi jeździ w góry leżące w rogu Tennessee i Karoliny Północnej.
Szlaki i zwiedzanie miejsc nazwanych tak pięknie tak miasto Chattanooga i las Chattahoochee był planem na kolejne kilka dni, w których mieliśmy wsiąkać w wiejsko-górskie amerykańskie klimaty.
Po tych klimatach plan przewidywał przeszczep w sam środek tkanki miejskiej i to nie byle jakiej: w Georgii czekała (i ciągle czeka) na nas Atlanta. A na Atlantę bardzo czekałam ja. Z jednej strony dlatego, że to jest miasto pełne najróżniejszych skojarzeń popkulturalnych (to stąd pochodzi coca-cola, no halo), z drugiej dlatego, że to był początek tego etapu naszej podróży, który mieliśmy spędzać na Południu tzw. “Głębokim”, co oczywiście jest granicą mocno arbitralną, ale dla mnie deep south miało zaczynać się w Georgii właśnie.
Zgodnie z naszymi preferencjami usadowiliśmy nocleg w zagłębiu jedzeniowo-technologicznym. A pomiędzy posiłkami miało być i przechadzanie się po parku olimpijskim upamiętniającym pierwsze sportowe zawody, które jako-tako pamiętam i przystanek pierwszy z naszej pielgrzymki po muzeach Civil Rights Movement, które mieliśmy od teraz zwiedzać w każdym kolejnym odwiedzanym mieście.
I możecie pomyśleć, że aby Aniu nie przeszkadzasz z tymi muzeami, które w gruncie rzeczy są o tym samym? Na to pytanie odpowiedzi nie mam, bo i żadnego finalnie nie odwiedziłam, ale wiem jedno: kiedy na studiach miałam przedmiot poświęcony tej tematyce, to przez cały semestr czułam się zawstydzona, że jak to możliwe, że seriale, muzyczka, filmiki – pełne amerykańskie uwielbienie, ale z bohaterów ruchu praw obywatelskich znam jednego pastora Kinga? Głupia sprawa. Mając więc okazję (a właściwie mając mieć okazję) do odwiedzenia najważniejszych miejsc związanych z integralną częścią historii USA i poświęconych im muzeów, postanowiłam skrzętnie z tego korzystać.
Prosto z Atlanty mieliśmy wyruszyć do stanu-kwintesencji głębokiego południa czyli Alabamy. Ach, i jeśli komuś z was się wydaje, że nasza trasa do złudzenia przypomina tę pokonaną przez bohaterów Green Book, to właściwie nie jest w dużym błędzie.
OK – Alabama, a konkretnie Birmingham to krótki przystanek, ale wystarczający na podjedzenie, podzwiedzanie i (taką miałam nadzieję) poczucie południowej atmosfery. Atmosfera miała się robić zresztą tylko ciekawsza, bo z Alabamy trasa prowadziła… z powrotem do Tennessee. Ale na drugi koniec tego stanu, do Memphis. Nie w celu pielgrzymowania do króla Elvisa, a raczej kręcenia się po samym centrum miasta, co może nie do końca do nas pasuje, ale pasowało do naszych zaplanowanych destynacji z meczem NBA na czele. Bo widzicie, jak już mogliśmy wybrać sobie mecz dowolnej drużyny na trasie, to należało pojechać do drużyny z misiem w logo, easy. Oprócz koszykówki miał być też lokalny blues, lokalne jedzenie i lokalne muzeum ruchu praw obywatelskich. To zapowiadało się szczególnie, bo wbudowano je w motel, w którym zginął wspomniany już dziś Martin Luther King Jr.
A wiecie co jeszcze mieliśmy przekroczyć w Memphis oprócz pojemności naszych żołądków i być może salda na karcie? Rzekę Mississippi! Przy okazji, wiedzieliście, że jak chcemy spolszczyć tę nazwę to trzeba w niej usunąć jedno “s” i jedno “p”? Co to za pokrętna (pardon, zmeandrowana) logika?
Wracając do (hehe) brzegu: przekroczenie rzeki na M oznacza, że wjeżdżamy do stanu Arkansas, którego wymowa wcale nie brzmi /arkanzas/, co było dla mnie jednym z większych szoków pierwszego roku studiów. Sam stan Arkansas też, jak podejrzewam, nie jest na zbyt wielu listach wymarzonych podróżniczych destynacji, a jego przeciętnej wyjątkowości może świadczyć fakt, że oficjalnym stanowym napojem jest tutaj mleko… podobnie jak w 20 innych stanach USA. Nie zmienia to faktu, że chętnie wypiję wszystkie 21 szklanek mleka (plus dwudziestą drugą szklankę mleka o smaku kawowym w Rhode Island). Arkansas zaplanowaliśmy jako stan tranzytowy, bo widoczki ma niczego sobie, ale celem tej trasy jest St. Louis, co może też wywoływać u was pewne zdziwienie.
Po co komu odwiedzać St. Louis? Już tłumaczę! Argument nie do zbicia: jest po drodze.
Argumenty inne:
- To drugie na naszej trasie i drugie z trzech możliwych (LA już odhaczone) miast USA, w których rozgrywane były letnie igrzyska olimpijskie. Że co? Spokojnie, ze sto lat temu (116 będąc precyzyjną) – mało kto pamięta, a już na pewno nie samo miasto St. Louis. Ze sportem jednak łączy je nadal miłość do baseballu, którą baseball co jakiś czas odwzajemnia przynosząc miejscowym Cardinalsom sukcesy. Z St. Louis związana jest też postać jednego z ośmiu (policzyłam!) baseballistów, których znam: Stanisława “Stan the Man” Musiała – dziś jego imieniem nazwany jest most na rzece na M.
- St. Louis pozostało też dla mnie sporą enigmą – z jednej strony jest tu jeden z bardziej charakterystycznych w USA obiektów architektonicznych (czyli łuk Gateway Arch) czy megadziwne “City museum”, które wygląda jak wielopiętrowa scenografia do filmu postapo dla młodzieży, ale z drugiej nie do końca nawet dziś wiem czego się po tym mieście spodziewać. Nawet dzielnicy do spanka nie mogłam łatwo znaleźć, bo w pięciu różnych zestawieniach “hipsterskich okolic z dobrym jedzeniem” znalazłam pięć różnych sugestii. Intrygujące, nie powiem.
St. Louis jest w Missouri, co oznacza że do przekroczenia byłaby już tylko jedna granica stanowa: czas wracać do Illinois i zaszyć się na przedmieściach Chicago w oczekiwaniu na samolot. Tylko, że nie, ale to już wiecie.
Tak sobie myślę, że czytając ten plan wyjazdu możecie mieć odczucie, że strasznie mało tych konkretnych atrakcji jak na osobę twierdzącą, że research jest jej pasją. I właściwie to macie rację. Oprócz dogłębnej analizy lokalnej sceny gastronomicznej nie planowałam od A do Z wszystkich pobytów, zakładając, że będą dni, w których nam będzie się chciało włóczyć bez celu, a niekoniecznie odhaczać atrakcje. Tak było w czasie poprzedniego wyjazdu do USA, tak było podczas każdej naszej wspólnej podróży. I chociaż wiadomo, że organized fun jest priorytetem, to wspomnienia bezplanowych czynności należą do tych najpiękniejszych. I na nie bezwzględnie musi zostać miejsce.
Miałam wam napisać też coś o odwoływaniu wyprawy. Jak tylko stało się jasne, że sytuacja koronawirusowa nie rozwija się w sposób sprzyjający podróżowaniu, zarówno nasz przelotnik czyli LOT jak i Airbnb zareagowały umożliwiając bezpłatne anulowanie rezerwacji. Naprawdę, no biggie.
Jeśli dobrnęliście do tego momentu, to bardzo mi miło – mam nadzieję, że tekst o podróży niezrealizowanej da się czytać: pisanie go było dla mnie ogromną przyjemnością i oderwaniem się od mało wymarzonej codzienności.
Mam też nadzieję, że opisany wyżej plan uda się zrealizować w najbliższych miesiącach czy latach – pozytywem jest to, że mam więcej czasu na research.
Trzymajcie się zdrowo i do usłyszenia w (oby) trochę lepszych czasach!
No Comments