Odpowiedź na pytanie zadane w tytule nie jest łatwa, bo w Stanach Zjednoczonych jest mniej więcej 30 tysięcy miast, a odwiedzona przeze mnie próba badawcza to jakiś marny ułamek tej całości potencjalnie smutnych miejsc. Wielce więc prawdopodobne, że Las Vegas jest tylko umiarkowanie smutne. W czasie naszych trzech amerykańskich tygodni nie miało jednak konkurencji. Nie tylko dlatego, że po drodze do niego minęliśmy największą w Ameryce Północnej depresję. Po więcej sucharów zapraszam niżej.
W poprzednim wpisie wspominałam o tym, że Bakersfield obudziło nas jedynym amerykańskim deszczem. Był to deszcz o tyle niespodziewany, co cieszący, bo kierunek drogi nieuchronnie wskazywał temperaturę bardzo dla mnie niewygodną. Nie wiem czy to jakieś północne geny czy zwyczajnie upierdliwy syndrom “na przekór”, ale mało co mnie tak cieszy jak mróz w powietrzu. Możecie sobie więc wyobrazić, że razem z moją przezroczystą skórą nie czujemy się na pustyni jak w domu. A pustynia była tego dnia w planie.
I to nie byle jaka pustynia! Pustynia Mojave, której nazwa rozpala wyobraźnię, a temperatura rozpala wszystko inne. Pustynia, pośrodku której wyrosło strasznie kuriozalne (i kuriozalnie straszne) Las Vegas. Ale, ale! Zanim dojedziemy do Miasta Grzechu, musimy przejechać jeszcze dużo prostych i dużo długich dróg.
A przejażdżka była bardzo satysfakcjonująca. Z jednej strony nic i góry, z drugiej nic i góry. Nic i góry to zresztą był prawdopodobnie drugi wzorzysty kandydat do flagi, bo szerokich pasach i białych gwiazdach. I szkoda, że nie wygrał bo nic i góry dość precyzyjnie opisuje całe trzy odwiedzone przeze mnie stany.
Od czasu do czasu przy drodze pojawiała się stacja benzynowa pilnowana przez pickupy i kaktusy. Na jednej z tych stacji klucz do toalety podawano w komplecie z packą na muchy. Od czasu do czasu na horyzoncie majaczyły miasteczka, takie z filmów o futbolu, gdzie jedyną radością jest piątkowy mecz, a jedynymi celebrytami panowie z pierścieniami mistrzowskimi sprzed lat. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy, a o tym, że przejechaliśmy już kilkaset kilometrów informowała nas tylko zmiana koloru nawierzchni drogi.
W końcu góry stały się nieco mniej widoczne, bo na pierwszym planie pojawiły się tumany piasku co niechybnie wskazywało na to, że dotarliśmy do Doliny Śmierci. I jeśli szukacie miejsc, w których poczujecie się trochę jak w Gwiezdnych Wojnach, a trochę jak w westernie, to Death Valley wita i zaprasza. Jak wiadomo, do mnie nie przychodzi się po zdjęcia, ale możecie mi wierzyć, że w pięknych okolicznościach pustynnych Piotrek zamienił się w automat do zdjęć. Wyobraźcie sobie jego minę kiedy okazało się, że w jego starannie wymierzonej panoramce z Zabriskie Point głównym bohaterem okazał się paluch, który beztrosko wsadził w kadr.
No bardzo jest ładnie! Do tego piaseczek ma konsystencję milutkiego pyłu, a nic i góry dookoła przyjmują najbardziej fantastyczne kształty jakie się da. Szkoda, że nie zaplanowaliśmy noclegu, bo czasu starczyło na przejażdżkę i przebieżkę po najważniejszych (i nie wszystkich) punktach parku narodowego.
Jeszcze małe ostrzeżenie pogodowe: w Dolinie Śmierci jest gorąco, ale na to raczej wszyscy są przygotowani. To, czego nie spodziewałam się, to wiatr, który urywał głowy i bujał samochodami.
Zbliżał się koniec dnia więc wypadało skierować się do Las Vegas. Na początek mała poprawka – nie wiem jak wy, ale ja do znudzenia słyszałam i czytałam o tym mieście, że wyrosło pośrodku pustyni. Ha! Nawet już raz użyłam tego zwrotu w tym wpisie. I rzeczywiście – wyrosło, ale nikt nie wspomniał, że jest otoczone wianuszkiem naprawdę wysokich gór. Wygląda to całkiem niesamowicie z samego miasta (tutaj akurat zasada “nic i góry” się nie sprawdza – zdecydowanie jest “coś i góry), a do tego pogłębia efekt zobaczenia miasta w całej okazałości tuż po przekroczeniu gór. To czy efekt ów jest efektem łał czy raczej “łał”, pozostawiam indywidualnej ocenie. Nas przywitały całe plantacje identycznych domków z gatunku “little boxes”, takich jak w czołówce Weeds. Nad centrum złowieszczo latały helikoptery, a sam Strip, czyli ulica, wzdłuż której położone są najbardziej znane hotele i kasyna, wyglądała jak Legoland. Z bliska wszystko było wielkie i błyszczące, a Las Vegas wydawało się w świetle ostatnich promieni dnia całkiem niewinne.
Czy my bardzo chcieliśmy jechać do Las Vegas? Bardzo to nie, ale leży tak ładnie po drodze do Wielkiego Kanionu. Poza tym, noclegi w Las Vegas są dość tanie – w środku tygodnia nie ma problemów ze znalezieniem atrakcyjnej ceny noclegu w którymś z tych bardziej znanych hoteli. W teorii może więc być luksusowo, z klasą, a do tego jeszcze po drodze – jak jest w praktyce?
Zacznijmy od tego, że ja jestem niezbyt hotelowa. Przygnębia mnie widok kilkuset takich samych okien, pod każdym łóżkiem spodziewam się trupa, a w jedzeniu oczekuję czegoś co wywoła u mnie zatrucie. Wszystko jest tymczasowe, masowe i na niby. A Las Vegas to taki megahotel z wszystkimi tego megakonsekwencjami. Nie mogło mi się to spodobać, chociaż u nas w pokoju nie ujawniliśmy żadnych zwłok, a widok z czterdziestego piętra zapierał dech (a to był widok na tę mniej efektowną część miasta).
To, co w filmach wygląda na ekskluzywny melanż z lejącym się Cristalem i milionami na pokerowym stole może rzeczywiście gdzieś wysoko się dzieje, ale na pewno nie wpuszcza się tam Ani i Piotrka, licencjonowanych prowincjuszy w kraciastych flanelach. A nie, ja to się w sumie na Vegas wystroiłam, bo prasowałam sobie nawet koszulę! Pamiętam, bo przez jakieś pół godziny próbowaliśmy złożyć deskę do prasowania, wiecie – technologia.
W każdym razie, na poziomie parterów Vegas nie robi bogatego wrażenia. Jasne, są ekipy wieczorów kawalerskich i panieńskich. Są restauracje, kasyna, nawet te słynne fontanny tańczące. Wszystko jest, ale wygląda jak ten ostatni wieszak z ubraniami po wyprzedażach – wszystko mocno pogniecione, ze śladami ciemnego podkładu i jedynie w najmniejszych i największych rozmiarach.
Jak już tak spacerowaliśmy po Stripie, to wypadało odwiedzić kasyno. Ja trochę peniałam, bo nie wiedziałam czy do takiego Bellagio wpuszczą nas, choćby i w wyprasowanych ubraniach. Weszliśmy więc nieco nieśmiale, zastanawiając się kiedy skończy się korytarz z automatami i zacznie się kasyno właściwe. I ono się, w sumie, nigdy nie zaczęło.
Pamietajcie – nigdy nie jesteście zbyt casualowo ubrani na kasyno w Las Vegas. Wspólnym mianownikiem bywalców są niezbyt przytomne spojrzenia, hazardowa moda to z kolei pełen przekrój: od cekinów i szpilek, po podkoszulki i skarpetko-klapki.
Jak grało się nam w grę? Podeszliśmy do pierwszego-lepszego zrozumiałego wizualnie automatu, wrzucililśmy banknot jednodolarowy, pociągneliśmy za wajchę. Wyświetlacz pokazał 10 dolarów. Kliknęliśmy “print” i wyskoczył nam talon na dziesięć dolarów. Byłam święcie przekonana, że to jakaś zniżka na blackjacka czy dodatkową butlę z tlenem, więc pognaliśmy do talonomatu w korytarzu, który wypluł przepiękny banknot z Alexandrem Hamiltonem. A skoro “the ten-dollar founding father without a father” pobłogosławił tę transakcję, to musieliśmy się przegrupować i przeanalizować zaistniałą sytuację.
Po początkowym szoku “to hazard jest taki prosty?” uznaliśmy, że kasyno prawdopodobnie daje świeżakom kasę na zachętę. Co za tym idzie, należy iść i udawać znowu świeżaka. Jak prawdziwe świeżaki więc, a konkretnie Pasternak Piotrek i Aronia Ania, weszliśmy niepewnie na teren automatów, pospacerowaliśmy wśród maszyn i z entuzjazmem debiutantów wrzuciliśmy jednodolarówkę do tej, która wyglądała na zrozumiałą.
Efekt? Wyświetlacz pokazał dziesięć dolarów.
Wszystko co czuł George Clooney i Matt Damon i oni wszyscy jak okradali kasyna na miliony dolarów, to czuliśmy my. Mamy to, rozgryźliśmy Vegas!
Założyliśmy na początku, że do przegrania mamy pięć dolarów, do eksperymentowania z systemem zostały więc trzy. Porzuciliśmy technikę na świeżaka i wrzucaliśmy po dolarku do maszyn, na których od dawna nikt nie grał w nadziei, że rozprawimy się z kolejną kasynową zasadą. Niestety – straciliśmy trzy dolary.
W przeciwieństwie do zamulonych państwa, którzy w Bellagio topili właśnie oszczędności życia, zachowaliśmy zdrowy rozsądek i uciekliśmy z tego miejsca. Nasze początkowe pięć dolarów zamieniliśmy w piętnaście, które natychmiast przeznaczyliśmy na jedzenie, no bo pewne priorytety trzeba mieć.
Z taktyki na świeżaka polecam korzystać!
Las Vegas opuszczaliśmy następnego dnia nieśpiesznie, a to głównie dlatego, że nie służyła mi Nevadowska kranówka i nie czułam się gotowa na sześciogodzinną podróż przez kolejne nic i góry. Na szczęście argumentem było jeszcze to, że doświadczeni Vegasowicze przed wyjazdem przekonywali, że przecież to prawdziwa mekka zakupowa, a centrum handlowe mieliśmy pod nosem. Pomacałam sobie więc te wszystkie piękne amerykańskie kosmetyki, a pani z Sephory zaczepiła mnie mówiąc, że mam ładną torebkę. Piszę o tym nie po to żeby pochwalić się torebką ani wyczuciem stylu, a już na pewno, nie tym że sobie coś kupiłam, bo nic sobie w Vegas nie kupiłam. Chcę pochwalić się tym, że ta sama pani od torebki zapytała mnie skąd jesteśmy, a kiedy usłyszała, że z Polski to wpadła w zachwyt bo jej boyfriend pracuje dla jakiejś super modern IT company z dużego polskiego miasta. Niestety nie pamiętała nazwy polskiego Silicon Valley więc do chłopaka wysłała smsa, a nas zabawiała odpowiadając “mm, no, I don’t think so” na kolejne propozycje dużych miast z firmami technologicznymi. Pragnę tu przy okazji zaznaczyć, że Poznań przemyciłam w tej zgadywance parę razy, bo nigdy nie wiadomo kiedy się okaże, że to jednak Poznań.
Chłopak w końcu odpisał. Wiecie gdzie pracują programiści z Vegas? W Białymstoku! Podlasie rządzi, tak tylko mówię.
Wracając do mojej teorii o najsmutniejszym mieście Ameryki, nie sposób nie wspomnieć o tych najsmutniejszych wydarzeniach. Kiedy w Nevadzie miała miejsce potworna strzelanina, my byliśmy już z powrotem w Kalifornii. Ale mimo sporej odległości od Las Vegas byliśmy i tak o jakieś dziesięć tysięcy kilometrów bliżej wydarzeń niż zwykle. I kiedy budzą cię zmartwione wiadomości, kiedy włączony telewizor mówi głosem Trumpa, który wyjątkowo epicko i który, bardzo God Bless America i kiedy motelowe śniadanie to względna obojętność zagranicznych turystów kontra łzy Amerykanów, to jesteś jeszcze trochę tysięcy kilometrów bliżej. I dużo smutniej.
I żeby nie zostawiać was z takim już zupełnie ponurym opisem Las Vegas przyznam, że kiedyś to i dałabym mu drugą szansę. Podobno całkiem daje radę na eventach – jak mi wystawią w Vegas Hamiltona to polecę choćby i samolotem bez obowiązkowych dla mnie czterech silników. Można więc spróbować odczarować Vegas w nieco innych okolicznościach przyrody i nie pomiędzy jednym a drugim parkiem narodowym, bo przecież nie idzie się niczym zachwycić jak wczoraj Yosemite a jutro Kanion. No nie da się, nawet jak z sukcesem udaje się świeżaka.
7 komentarzy
Marcin
19 listopada 2017 at 10:07Co prawda nigdy nie miałem okazji być w LV, jednak od zawsze wywołuje we mnie skojarzenie totalnie plastikowego, przerysowanego, mega tandetnego miejsca. Mimo tych setek milionów dolarów na każdym rogu.
Sama pustynia Mojave wygląda… kurcze takie klimaty kojarzą mi się z powieściami Kinga i jemu podobnych. Dla mnie to taka esencja wielkości Stanów. Z jednej strony przerażająca, wielka i pusta, a z drugiej ta świadomość, że ktoś cholera te drogi musiał położyć.
Bardzo fajny wpis 🙂
Oskar
19 listopada 2017 at 10:14Chętnie bym się wybrał w taka drogę :), pustka, autostrada i ja. Coś mnie do tego pociąga, chciałbym kiedyś odwiedzić USA :D.
Dziewczyna z agencji
19 listopada 2017 at 12:57Ania świetne foty! zupełnie inny klimat Ameryki, niż ten który ja zobaczyłam w NYC. Ameryka ma naprawdę wiele twarzy… Klimat filmowy mi tu stworzyłaś! 🙂
A propo smutnych wydarzeń – wiem, że czytałaś mój wpis z 1 listopada, dzień po zamachu w NYC. Ciągle niby człowiek daleko, ale zdecydowanie bliżej niż zwykle…
Ania
19 listopada 2017 at 13:38Dzięki! :)) Pustynna część Kalifornii i Nevada/Arizona są baardzo filmowe (tylko, że to bardzo długi film!)
Zuzorro
19 listopada 2017 at 15:04Ten paluch w kadrze wcale na niego nie wygląda, bardziej na liść spadający z jakiejś innej planety 😀 Bardzo zazdroszczę tej podróży przez nic i góry, chciałabym tak kiedyś doświadczyć tych rozległości amerykańskich obszarów. Czasem się jednak boję tego rozczarowania, które może nastąpić po takiej wizycie.
Ania
19 listopada 2017 at 18:16Dobrze rozumiem o czym piszesz, przez pierwsze kilka dni w USA nie umiałam się za bardzo cieszyć pobytem i co chwila coś mnie rozczarowywało – na szczęście dość szybko udało mi się to odczarować 🙂
Magdelena | palmtreeview
25 listopada 2017 at 16:20Mam bardzo zbliżone uczucia. Dla mnie Vegas było tak zupełnie plastikowe i bez wyrazu.
Ale, ale – spanie w hotelu podobało mi się jak najbardziej! Złapałam fajną cenę na pokój w Hard Rock’u, z pakiecie z kasynem i wypaśnym basenem. Równie dobrze, mogliśmy tego hotelu w ogóle nie opuszczać 😀 Kolejne dni to tylko karimata na zimnej ziemi, wycie kojotów i brak prysznica przed 2 dni z rzędu. Mało ekskluzywnie (; więc cieszyłam się jak głupia z wygodnego łóżka i ciepłej wody.
Dolina Śmierci! jeden z moich ulubionych parków. U nas było bezwietrznie, ale zupełnie niespodziewanie załapaliśmy się na porządne pioruno-bicie. Już drugi raz w czasie tej podróży miałam śmierć przed oczami!