Dziś zaczynamy znowu od pretensji natury geograficzno-biologicznej.
Tak jak na pytanie: kto my jesteśmy – Polaki małe, i gdzie mieszkamy – między swemi, odpowiedzi udzielimy bez wahania, to tak samo chórem na pytanie “Największe drzewo na świecie?”, odpowiemy “Sekwoja!”. Figa z makiem, moi drodzy.
Jakiś czas temu przeczytałam książkę, w której protagonista cierpliwie tłumaczył, że sekwoje, to owszem – wysokie, ale wcale nie największe, a przynajmniej nie po angielsku. Największe miały być też drzewa z gatunku redwood, po naszemu może i sekwoje, ale “wczesnozielone” i do tego miały wcale nie występować tam gdzie człowiek spodziewa się najwyższych drzew czyli za tabliczką z napisem Park Narodowy Sekwoi. Dlaczego więc to właśnie Park Narodowy Sekwoi ma chwałę i zaszczyty, a do tego etykietkę miejsca, gdzie rosną “największe drzewa”?
Moją osobistą teorią, jest to, że Sequoia Park jest po prostu blisko Yosemite czyli, w przeciwieństwie do miejsca występowania wspomnianych redwoodów-wielkoludów, jest niedaleko wszystkiego.
Teoria wykuta przez zaradnych i przedsiębiorczych Amerykanów jest taka, że nie liczy się wzrost ani wiek drzewa. Liczą się, moi mili, kubiki. A kubików najwięcej mają krępe sekwoje rodem z Parku Narodowego z nimi w nazwie właśnie. Czas zapraszać turystów – profit!
No jestem, jestem trochę niesprawiedliwa dla dzisiejszych atrakcji, ale powodów jest co najmniej kilka.
Po pierwsze – dopiero co wyjechaliśmy z Yosemite. Niech sobie mówią co chcą, ale nie da się być jednego dnia królową rzeźby polodowcowej i patrzeć z perspektywy siedmiu tysięcy stóp na świat, a następnego dnia się ot tak po prostu zachwycać drzewem, nawet jeśli pod drzewem jest tabliczka z nazwiskiem najbardziej znanego generała Unii.
To nie jest generał Sherman, to znaczy drzewo tak, ale pan nie
Po drugie – o ile poprzednie dni obfitowały w szczęśliwe otwarcia dróg po pożarach, tak Park Narodowy Sekwoi nie stanął tak do końca przed nami otworem, wymawiając się licznymi remontami. Postanowiliśmy więc przejechać go po prostu na szagę z przystankiem u wspomnianego generała po drodze.
Po trzecie – każdy nasz przystanek w Parku był opatrzony tabliczkami o ekstremalnie wysokiej aktywności niedźwiedzi i za każdym razem trochę penialiśmy, a trochę się tym ekscytowaliśmy. A tu nic, zero, nada, już w Bieszczadach naszych polskich byliśmy bliżej niedźwiedzia i to naszego swojskiego Ursus arctosa, a nie jakiegoś Ursus americanusa. Swoją drogą wiecie, że miś grizzly po łacinie to Ursus arctos horribilis? Podsumowując – nie ma misiów, nie ma wysokich ocenek, wybaczcie.
Po czwarte – wszystko co ładne jest ładne wieczorem i rano. My sekwoje podziwialiśmy w pełnym słońcu, co musiało odebrać im trochę magii.
Po piąte – po drodze do Parku zrozumieliśmy wreszcie o co chodzi z tym Golden State, bo otaczały nas tereny, o których kolorze po prostu nie da się inaczej powiedzieć niż „złoto, pani!”, a przy drodze kusiły owocowe stragany, na których brzoskwinie może nie takie jak na tym słynnym południu, ale na pewno nadające się do zdjęć.
Ale oddajmy sekwojom, co sekwojskie – sama przejażdżka parkiem, a właściwie parkową hybrydą o czym za chwilę, jest niezwykle przyjemna, bo są góry, las i niedźwiedzie. Wywołałam z lasu (hehe) parkowy konglomerat, bo Park Narodowy Sekwoi koegzystuje z Parkiem Narodowym Kings Canyon. Przekroczyliśmy granicę obu, chociaż bilecik sprawdzali nam raz. I jazda po obu była bardzo widokowa, czasem gęsty las, czasem przepaściste przestrzenie, a już zupełnie często takie natężenie zakrętów, że w jednej ręce trzymałam kamerkę, a w drugiej woreczek strunowy.
Przy słynnej sekwoi zwanej generałem Shermanem robi się całkiem turystycznie, a przy samym okazie trwa konkurs na najbardziej wymyślną pozę fotograficzną, która pozwoli uchwycić jak najwięcej drzewa. My nie startowaliśmy, więc drzewa widzicie tyle, ile widzicie.
Trochę żałuję, że zabrakło nam czasu na Moro Rock (i przekonania, czy aby wchodzenie tam w adidaskach jest tak do końca mądre). Trochę żałuje, że zamknęli nam spory kawałek parku. Ale wiecie czego żałuję najbardziej? Że nie wróciliśmy z powrotem do Fresno, a pchaliśmy się do Bakersfield.
Powtórzę dla tych, którzy przecierają oczy – mhm, mi tam się we Fresno podobało, mimo reputacji bycia kalifornijską Piłą. Znaleźliśmy motel, taki z drzwiami na zewnątrz i z trupami pod materacem. Nie dość, że nie było trupa, to motel kilka tygodni wcześniej przebył generalny remont i było, drogi Marianie, całkiem luksusowo. A do tego mieliśmy mój wymarzony zachód słońca sponsorowany przez Pantonowe pastele. I najwyraźniej przez Mitsubishi.
W pokoju był ogrooomny telewizor ze wszystkimi działającymi kanałami, co jest istotne w świetle tego, że przez cały wyjazd mieliśmy raczej w nosie co leci w TV, poza dwoma dniami, w których na treściach telewizyjnych nam, jako fanom (podpinam Piotrka, ale dla uczciwości – jest superfanem przez proxy) konkretnych programów. Niedługo wyjaśnię!
Zresztą właśnie przez programy telewizyjne przypomniało mi się po drodze do Fresna, że ja zawsze chciałam zjeść steka w Outback Stakehouse. To sieciówka, a pewnie, ale jak na sieciówkę, to przeniosła nas do nieba podanego na półkrwiście. Czy źle może być w niebie, w którym mała cola ma litr, a sałatka-dodatek jest posypana serem i grzankami i ma sos złożony wyłącznie z kalorii? Nie może być źle w takim niebie, mówię wam to ja.
Fresno spełniło wszystkie oczekiwania jakie miałam – wyspało mnie, najadło, miało ładne palemki i szerokie drogi. Tymczasem w Bakersfield, wiele rzeczy chciało nie pójść po naszej myśli, ale przyznać trzeba, że myśli te były w gatunku problemów pierwszego świata.
Otóż do Bakersfield jechaliśmy, bo tam mieliśmy już od dawna zamówiony nocleg, a właściwie zamówiony telewizor z noclegiem, bo tego wieczoru był finał Big Brothera, a obejrzenie go na żywo było na mojej telewizyjnej bucket liście.
Wait, what?
Ja wiem.
Ja wiem jak to brzmi “oglądam Big Brothera”. A może właściwie to nie wiem, bo kiedy w Polsce leciał Big Brother to ja nie za bardzo miałam pozwolenie oglądać zdeprawowanych uczestników. Ale domyślam się, że musiał to być festiwal żenady i rozrywki mocno podstawowej. No i widzicie, amerykański Big Brother ma taki nacisk na strategię, że same zasady są bardzo skomplikowane. Przygodę z Reality TV lepiej zacząć od bardziej wysmakowanego Survivora, ale Big Brother jest logicznym kolejnym krokiem i nie ma się tutaj czego wstydzić.
Do czego zmierzam: Big Brother to jest bardzo duża inwestycja we własny czas wolny. W tygodniu pojawia się nie raz, nie dwa, a trzy razy. Do tego trwa całe trzy letnie miesiące.
Więc wyobraźcie sobie mnie, która obejrzała już dokładnie 39 odcinków tegorocznej edycji, a następnie specjalnie nie zabukowała najtańszego motelu byle mieć pewność, że ten ciut droższy ma w pokoju telewizor. Zaczyna się źle, bo kanały w telewizorze są kompletnie nie po kolei, a do tego nie idzie zorientować się który jest który, bo amerykańska telewizja ma to do siebie, że reklamy to większość czasu antenowego, a większość reklam jest o leku na raka.
Na szczęście średnio uprzejma pani w recepcji podała nam rozpiskę kanałów. Zgadnijcie jaki był jedyny, który się na tej liście nie zgadzał? CBS, a jakże, czyli ten jeden, który akurat teraz chcieliśmy oglądać. Na szczęście udało nam się go odnaleźć, a na ukojenie nerwów pojechaliśmy… do Walmarta. Chcieliśmy też zjeść coś na szybko, ale Bakersfield zawiodło tam gdzie Fresno zaskoczyło i w naszej okolicy skazani zostaliśmy na strażacką pizzę od Tony’ego. Była dobra, jak to pizza. A sam finał Big Brothera? Najciekawszy od lat, nie żałuję niczego!
Bakersfield to też miejsce naszej sromotnej porażki w starciu z pralnią. Samo pranie poszło nam jak profesjonalistom. Problem zaczął się przy suszeniu. Najpierw pół godziny wybierałam odpowiednie “płachty” do suszarki, bo procedury suszenia w życiu nawet na oczy nie widziałam. Potem okazało się, że suszarka przemysłowa, mimo gabarytów, suszy trochę od niechcenia. Po dwóch próbach pranie nadal było mokre, a pralnię za chwilę zamykali. Jak to mówią, w czasach desperacji, można decydować się na desperackie środki. Włączyliśmy więc suszarkę na full nitro-jet-blast-heat. Wysuszyło? Wysuszyło, około 1 w nocy wreszcie mieliśmy suche i pachnące ciuchy. W tym sporą część rozmiar-dwa mniejszą. Plus sytuacji – wreszcie wiem o co chodzi w filmach i serialach, w których mówią, że pranie się skurczyło. Tylko problemem nie jest pranie. To suszenie się skurcza najwyraźniej.
Bakersfield przywitało nas palmami i pocztówkowym zachodem słońca, a obudziło deszczem wbrew temu, że Albert Hammond na naszej playliście, już od tygodnia zapewniał, że it never rains in Southern California. Ochoczo na kiepską pogodę przystaliśmy, bo w perspektywie kolejnych godzin (i kolejnego posta na blogu) mieliśmy już tylko żar z nieba, pustynię i do tego Las Vegas.
No Comments