Pierwszego listopada rozpoczęłam miesięczny cyfrowy detoks – czas, w którym nie zamierzam korzystać z mediów społecznościowych (oprócz wyjątków służbowych, opisałam je poniżej), a do tego unikać stron, które uznałam za niekonieczne dla mojego codziennego funkcjonowania.
Wypisałam się więc z kilkudziesięciu (!) newsletterów – jednak człowiek jest skłonny do ogromnych poświęceń w zamian za te parę procent zniżki – wylogowałam się z Instagrama i Facebooka na telefonie, a do tego sporządziłam listę miejsc, do których wolno mi w najbliższych tygodniach zaglądać.
Dlaczego zdecydowałam się na cyfrowy detoks i, co za tym idzie, próbę przejścia na cyfrowy minimalizm? O tym piszę poniżej. Ale zaczniemy od słodkiego szczeniaczka, no bo czemu nie.
Po sieci krąży gif ze szczeniakiem, który nie potrafi utrzymać uwagi na jednej rzeczy. O, listek! O, piłka! O, moja własna łapka! Na koncentrację nie ma najmniejszych szans. I ja bardzo często porównywałam się do tego gifowego szczeniaka, bo też zdarza mi się w ciągu minuty przejść od wytężonej pracy do oglądania niezwykle ważnej “specjalnie dla Ciebie, Anna” przeceny w sklepie online. Albo chcieć sprawdzić aktualną godzinę na telefonie, a po chwili wylądowaćna siedemnastej części relacji z wakacji jakiejś influencerki. Tylko że ja porównywałam siebie ze zdekoncentrowanym szczeniaczkiem typowo dla śmiechu. W ogóle nie uważałam za szczególnie istotne tego, że często robię milijon rzeczy na raz, a już na pewno nie łączyłam tej tendencji z cyfrowymi “przeszkadzaczami”. Zresztą idę o zakład, że są wśród was ludzie dużo bardziej przyklejeni do telefonów – mój średni czas przed ekranem to na ogół 60-90 minut. Nadal potwornie dużo jeśli weźmie się pod uwagę jakość skrolowanego czasu, ale jednak nie rekordowo.
To, co sprawiło, że moje częste “dekoncentracje” zaczęły mi naprawdę przeszkadzać było przeanalizowanie etymologii angielskiego słowa distraction, którą świetnie oddaje polskie odciąganie. Każda przeszkadzajka od czegoś nas odciąga. Pół biedy jeśli to jest stanie w kolejce. Gorzej jeśli kolektywny czas spędzany na przeszkadzajkach moglibyśmy wymienić na coś naprawdę cennego: a niech będzie że realizację jakiegoś długo odkładanego planu. Nie napiszesz więc książki, ale za to z memami jesteś na bieżąco. Uczciwa wymiana? No, tak sobie.
Moje cyfrowe oświecenie nie przyszło samo. Podlałam je lekturą (audiolekturą właściwie) najnowszej książki Cala Newporta czyli “Digital Minimalism”, potem przesłuchałam jeszcze “Indistractable” Nira Eyala, chociaż ta druga pozycja proponuje jeszcze inne metody niż cyfrowy detoks, na który się zdecydowałam.
Na czym ma polegać cyfrowy detoks? Na odcięciu się od wszystkich technologii, które nie są dla nas niezbędne. Czyli, jak się okazuje, bardzo wielu technologii. Ja ograniczyłam się do wyczyszczenia swojego życia z tego co widzę na ekranie komputera i telefonu, bo kontrola właśnie tych obszarów przychodziła mi z największym trudem. Oznacza to, że nie wylogowałam się z Netfliksa oraz nie zrezygnowałam z podcastów, chociaż i te elementy wypadałoby uznać za “nie-niezbędne”, ale czy “zbędne”? Może do takiej decyzji dojrzeję za kilka tygodni.
Jak ograniczyłam cyfrowe przeszkadzajki?
Mój telefon stał się zabytkiem telekomunikacji, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Głęboko schowałam Instagrama (a z prywatnego konta wylogowałam się na dobre), nie mam Facebooka, a pozostałe aplikacje, którymi mogłabym zabijać czas (hmm ciekawe, co tam słychać w Google Maps) posegregowałam w folderach, które stanowi dodatkową zaporę dla zdekoncentrowanej mnie.
Praca każe mi codziennie zaglądać do skrzynki mailowej – musiałam więc wyczyścić ją ze wszystkich wiadomości, które nie są potrzebne. Pa, pa newslettery, promocje i powiadomienia, których i tak nie czytam (“Ania, ludzie oglądają Twój profil na LinkedIn, sprawdź kto!”). Swoją drogą, dobrze zapamiętałam firmy, które wyjątkowo utrudniały mi usunięcie się z ich listy subskrybentów. Email marketing: robicie to źle.
Czyszczenie Facebooka było też żmudnym procesem. Gdybym mogła zupełnie zrezygnować z odwiedzania tego serwisu byłoby dużo prościej, ale nie mogę. Dlaczego? Zarządzam tam chociażby fanpagem Rychtyga, wspieram własną mamę w rozszerzaniu jej edukacyjnego e-imperium, a do tego należę do kilku grup, których treści żywo mnie interesują.
Skoro nie chciałam zupełnie zrezygnować z używania Facebooka, pozostało pozbyć się z tablicy tego, czego nie muszę widzieć: rodzinnych aktualności ludzi, których od lat nie widziałam na oczy, czy powiadomień od stron, które lajkowałam prawie dekadę temu (pamiętacie jak była moda na fanpage typu “ej to chodź, nie idziemy na zajęcia”?). Takie oczyszczanie tablicy można przeprowadzić w zakładce news feed preferences. Tam pożegnałam się z prawie wszystkimi znajomymi, została garstka tych, na śledzeniu prywatnego życia których mi zależy, a do tego “odfollowowałam” pierdyliardy fanpejdży. Moja tablica w tej chwili wyglądała tak i był to widok niesamowicie satysfakcjonujący:
Zrobiłam też sobie listę stron, na które nie zamierzam w listopadzie zaglądać – znalazł się na niej chociażby Reddit, Buzzfeed, Bored Panda, Refinery29 czy… Pudelek. Skąd taki wybór? Ano to były strony, które wpisywałam odruchowo kiedy potrzebowałam w pracy chwili oddechu. To jeszcze nie brzmi strasznie, prawda? W końcu przerwy to dobra sprawa.
Niestety, łatwość z jaką można po prostu przenieść się na inną kartę przeglądarki sprawiała, że kusiło mnie to nawet w momentach kiedy praca szła dobrze, ale pojawiała się w niej przymusowa pauza. Ot, kilkunastosekundowe eksportowanie pliku. Dla mnie był to idealny moment na sprawdzenie czy jest jakiś ciekawy artykuł na odmóżdżenie. Odmóżdżenie następowało, to jasne, ale często trwało o wiele dłużej niż eksport pliku. Po kilku minutach scrollowania metamorfoz niedźwiedzi z Alaski (“Nie uwierzysz jak słodkie są misie kiedy przybierają na masie przed zimą” <- pewnie tak brzmiał tytuł) orientowałam się, że ej ej, ja tu przecież sobie produktywnie pracowałam jeszcze niedawno. Wysyłałam więc zdjęcia najgrubszych misiów znajomym (też zasługują na dekoncentrację) i wracałam do pracy, często już dużo mniej wydajnej.
Wiadomości i popkultura
Bycie “nieprzeszkadzalnym” to jedno, ale skądś wiedzę na temat świata muszę czerpać. Głównie dlatego, że lubię chodzić na pubquizy, a jeszcze bardziej lubię je wygrywać (shoutout dla mojej drużyny, której ostatnio idzie bardzo przyzwoicie!). Niestety, scrollowanie wiadomości w różnych serwisach (lub, co gorsza, na Facebooku, ale to już na szczęście wyeliminowałam) nie wpływa dobrze nie tylko na moją koncentrację, ale też na moje samopoczucie.
Znacie to? Wystarczy artykuł napisany tendencyjnie, albo nawet trollowy komentarz pod nim, żeby podniosło się ciśnienie. Można niby ograniczyć wchodzenie na serwisy kojarzone z określoną ideologią i trzymać się tylko swojej bańki. Tylko, że ja chcę znać punkt widzenia różnych stron konfliktów, nie chcę po prostu otrzymywać go w formie, która mi zupełnie nie odpowiada, bo na przykład tekst ocieka seksizmem czy homofobią.
Obecnie postanowiłam korzystać z Google News, które agreguje wiadomości z najróżniejszych źródeł (wystarczy więc rzut oka na listę nagłówków), ale ciągle poszukuję wartościowych źródeł wiadomości politycznych, ekonomicznych i popkulturowych, zaserwowanych w możliwie nieproblematycznej formie. Macie jakieś sugestie?
Co zamiast?
Dotychczas opisywałam głównie to, z czego postanowiłam zrezygnować lub zdecydowanie ograniczyć. Co zamierzam robić z zaoszczędzonym czasem?
A chociażby pracować. Mało sexy nagroda? Pewnie tak, ale pamiętajcie, że dotychczas bardzo frustrowało mnie to, że cyfrowe przeszkadzajki kradną mi czas, który mogłabym przeznaczyć chociażby na tworzenie nowych treści na bloga czy wykonanie tych wszystkich czynności, które zapisuję jako “zajebiste pomysły”. Sprawdźmy czy rzeczywiście są takie zajebiste.
W czasie przeznaczonym na odpoczynek chcę skupić się na czynnościach zupełnie oderwanych od nowoczesnych technologii. Na szczęście mam kilka (mniej lub bardziej rozgrzebanych) hobbystycznych projektów, nad którymi mogę się pochylić. Do tego woła mnie sterta książek i kilka niewypróbowanych planszówek.
Jeśli czytacie Rychtyga uważnie, to pewnie wiecie też, że od lat haftuję – kiedyś najcześciej przy telewizorze, teraz spróbuję robić to też w pełnym skupieniu na wykonywanej czynności.
Ten aspekt mnie akurat trochę przeraża, bo multitasking to moje ogromne przyzwyczajenie. Zmywanie makijażu bez podcastu? Nudne. Mycie zębów bez książki? Come on. Jedzenie bez serialu? Uhh. Częścią mojego cyfrowego detoksu jest dokładne obserwowanie takich zachowań – może uda mi się je ograniczyć, to podobno pomaga w skupieniu myśli jako takim.
Póki co doskonalę swoje umiejętności manualne haftując nie tylko krzyżykowe landszafty, ale też pierwsze próbki haftów w innych stylach i ściegach (na głównym zdjęciu widzicie moje krzywaśne, ale jakże lajfstajlowe hello). Przy okazji wykorzystuję resztki mulin, które pozostały mi z wielkoformatowych projektów, więc nie dość, że jestem indistractable to jeszcze less waste. OMG, mówię wam.
Podsumowanie tego tekstu piszę 5 listopada, od wyłączenia się ze świata inspirujących treści, okazyjnych zakupów i infinite scroll minęło już więc kilka dni. I wiecie co? Zupełnie tego nie zauważyłam. Cyfrowy detoks wpływa na razie bardzo pozytywnie na moją pracową produktywność, a uważność przy wykonywaniu codziennych czynności jest (zgodnie z przewidywaniami) trudna, ale nie oszukujmy się, zupełnie możliwa i całkiem satysfakcjonująca.
Jak będzie po miesiącu cyfrowego minimalizmu? Nie omieszkam się wam pochwalić. To do usłyszenia!
3 komentarze
Micha
6 listopada 2019 at 07:26Brawo Ty! Aż kusi, by wrzucić coś i sprawdzić, czy jest się w tej garstce… 😉
Ania
7 listopada 2019 at 12:59Garstka brzmi groźnie, ale tyle dziewczyn na metr kwadratowy bym nie odpuściła <3
Ola
8 stycznia 2020 at 19:33‚Ale super tekst,Ania! Bardzo inspirujący. „ustawienia aktywnosci” na fejsie to moj nowy przyjaciel 🙂