Na początku listopada chwaliłam się tym, że zamierzam spędzić miesiąc bez Instagrama i innych cyfrowych przeszkadzajek. Zafascynowana filozofią cyfrowego minimalizmu wypisałam się z prawie wszystkich newsletterów, wyczyściłam tablicę na Facebooku i stworzyłam spis ksiąg stron zakazanych.
Ledwo co wam o tym pisałam, a już zaczął się nowy rok! Trudno stwierdzić, bo ominęły mnie Black Fridayowe “promocje”, influencerzy nie namawiali mnie do odpowiednio instagramowalnego celebrowania grudnia, a do tego nikt nie kusił mnie kreacjami sylwestrowymi. Sami przyznajcie, że miałam prawo się nie zorientować, że w międzyczasie całemu światu przekręcił się licznik.
Tegoroczne podsumowanie roku zacznę więc od mojego najbardziej burzliwego w ostatnich miesiącach związku – tego z nowymi technologiami.
2019 – rok internetowego rozczarowania i fascynacji offlinem
Chociaż o aktywnym uczestnictwie w cyfrowym minimalizmie, czy właściwie braku aktywnego uczestnictwa w internetowym szaleństwie pisałam wam w ostatnim kwartale roku, to zmęczenie “internetami” odczuwałam już od kilku ładnych miesięcy. Jeśli śledzicie mojego bloga to wiecie, że w marcu 2019 zakończyłam pracę na cieplutkim etacie i zostałam freelancerką konsultantką. A co robią od rana freelancerki? Ano nic nie stoi na przeszkodzie (albo prawie nic, bo jednak ZUS opłacić trzeba) żeby skrzętnie śledzić social mediowe relacje wszystkich produktywnych osób w tym kraju. A potem sprawdzić co tam pani słychać na ulubionych stronach internetowych. A potem wypić herbatkę obserwując rozwój jakiejś najnowszej internetowej dramy. Żyć, nie umierać – tylko za bardzo nie ma kiedy pracować.
Na szczęście nie dotarłam do takiego ekstremum wciągnięcia w internety, i ratowało mnie chyba to, że zupełnie lubię pracować, a najlepiej to jak już jest jakiś sensowny zapieprz. Ale przeglądanie Insta przed umyciem zębów całkiem mnie frustrowało. Dodajcie do tego uczucia fakt, że wielu obserwowanych przeze mnie influencerów zaczęło mocno radykalnie opowiadać się po stronie minimalizmu, antykonsumpcjonizmu czy przynajmniej próbach odcięcia się od biegunki nowego contentu, nowych trendów i nowych must-have’ów. W wyniku działania tych wszystkich wewnętrznych i zewnętrznych sił i ja mocno wycofałam się z internetowych aktywności. Obserwuję mniej osób, przeglądam mniej stron, a w moim top nine 2019 mogłyby się znaleźć wszystkie zdjęcia z Instagrama, bo w ubiegłym roku wrzuciłam ich dokładnie 9 (w tym to, które widzicie na górze artykułu – takie piękne Tatry podziwialiśmy na pienińskich szlakach).
2019 – rok uczenia się nowych rzeczy i zarabiania na nazwisku
Zacznę od zarabiania na nazwisku, bo to jednak bardziej palący temat – sęk w tym, że nazwisko nie było moje. To znaczy było takie samo, jak moje, ale nie było moje. Ma sens? Powinno, bo chodzi mi o to, że w 2019 zrobiłyśmy całkiem sporo udanych rzeczy z moją własną mamą czyli Nauczoną. Wisienką na biznesowym torcie była premiera jej ebooka, który okazał się dwa razy większym sukcesem niż zakładałam ja i jakieś pięćdziesiąt razy większym sukcesem niż zakładała jego autorka.
W tym momencie płynnie przechodzimy też do tematu uczenia się nowych rzeczy – wiecie kto złożył Nauczonej jej ebooka i pierdyliard innych pomocy naukowych i biznesowych? Ja! Ania, której naprawdę nikt nie posądza o przesadnie dobry gust designowy, ale jak się okazuje, aby tworzyć rzeczy, których się nie wstydzisz wcale gustu mieć nie trzeba. Wystarczy znać kluczowe skróty klawiszowe, które z miejsca zmieniają Cię w umiarkowanie skuteczną królową Adobe i sąsiednich terenów. Żeby nie było – nie zmieniam ścieżki kariery, projektowanie rzeczy niestety ma to do siebie, że muszą się komuś podobać, a czy istnieje bardziej frustrująca forma weryfikacji pracy? Ja tam zdecydowanie wolę walidację w postaci “u mnie działa”.
Zeszłoroczne kształcenie ustawiczne obejmowało również bardziej formalne formy edukacji niż tutoriale online. Otóż poszłam na studia! Takie jednoroczne i podyplomowe, co zupełnie nie powstrzymało mnie przed inwentaryzacją wszystkich posiadanych zeszycików i wybraniem najładniejszych na akademickie notatki. Weekendy spędzam więc (a jakże) przy komputerze, ale dla odmiany w cokolwiek ciasnych salach uczelnianych, a nie w domu.
2019 – rok, w którym przestałam chodzić do kina i jeszcze bardziej pokochałam leżenie na kanapie
Czas na podsumowanie kulturalne. Zaczyna się z buta, czyli od wstydliwego wyznania byłej kinofilki. To znaczy kinematografię to kocham nadal, ale kina już niekoniecznie. A bo to trzeba skarpetki zakładać, z domu wychodzić, ludzi słuchać jak chrząkają i kaszlą, a do tego śmieją się w złych momentach. Wyjścia do kina w 2019 roku mogę więc policzyć na palcach jednej ręki i to takiej bez wszystkich palców jak podejrzewam. Za to religijnie nadrabiałam najciekawsze premiery w milionie dostępnych nam Ziemianom serwisów VOD.
Żaden film w tym roku nie złamał mi serca (czego od najlepszych filmów zdecydowanie oczekuję) ale na szczęście nie zawiodła w tej kwestii literatura. Smarkałam i nad Przyjacielem i nad The Gunners i nad Sorge, a do grona najciekawszych czytelniczych doświadczeń dołączam czytanie Lata powyżej zera, w czasie którego doświadczałam częstego podejrzenia, że Anna Cieplak ma dostęp do liścików, które wymieniałam na lekcjach z kumpelkami, takie to wiarygodne. Zielonym długopisem literackich sukcesów odznaczyłam też Nie ma, Horyzont, Po trochu, The hate u give, Fizykę smutku czy Taśmy rodzinne. Tradycyjnie też zachciało mi się jeszcze więcej Ameryki: najpierw chciałam przemierzać Alaskę po Wielkiej samotności, a Wolność i spluwa prawie zaprowadziła mnie na strzelnicę. Z literatury ciekawostkowej najbardziej wyróżniały się Sapiens, Factfulness i Wszyscy Kłamią, a w kategorii kryminalnej muszę wyróżnić Siedem śmierci Evelyn Hardcastle za fabularną woltyżerkę oraz obie ksiażki Jakuba Szamałka, który potrafi i w kryminały i w technologie. Książkowe rozczarowania? Największym była chyba pozycja, którą w końcu zdjęłam ze swojej “sterty wstydu”, ale okazało się, że równie dobrze mogła tam jeszcze leżeć. Chodzi o Historię pszczół, której fenomenu nie rozumiem. A już najbardziej denerwowało mnie to, że pojawia się w niej “twist”, który oczywisty jest mniej więcej od pierwszej sekundy, ale autorka obchodzi się z nim jak z wiadomością, że Bruce Willis nie żył przez cały Szósty zmysł, nawiązując co i rusz do tego jakie to tajemnicze i ciekawe-jak-się-rozwiąże. Smutną emotikonkę muszę postawić też przy Ranie Wojciecha Chmielarza, która miała wciągnąć mnie jak Żmijowisko, a tymczasem grzęzłam jak w kryminale naprawdę nie przystoi. Z pamięci i czytnika pewnie wyrzucę też zbiór opowiadań Głos, którego polecenie znalazłam gdzieś w internetach, a który okazał się wywoływaczem ciarek żenady.
Czas na telewizję czyli medium, z którym zawsze żyję w zgodzie zwłaszcza od kiedy doinwestowałam swoją pasję sportową i mogę sobie oglądać relacje z ulubionych zawodów na VOD. Ale wiem, że wy raczej czekacie na jakieś fabularne impresje. Oto i one. Jak każdy wciągnęłam Czarnobyl z zachwytem, chociaż na odcinek roboczo zatytułowany czyż nie dobija się piesełków patrzyłam łącznie jakieś 10 minut. Ale powiem wam coś w tajemnicy – im więcej czasu mija od seansu tego miniserialu, tym mniej wydaje mi się, że to takie wielkie dzieło. Ale to może być jakaś skaza wynikająca z tego, że się nie znam. Za to wiecie co mi się na HBO bardzo spodobało? Beforeigners, którego ktoś śmiał przetłumaczyć jako Przybysze, chociaż wydawałoby się że Przedbysze jest totalnym no-brainerem. Fajne to było, metafora mnie nie zmęczyła, a do tego wcale nie udusiłam się od komentarza społecznego jak to w przypadku seriali skandynawskich bywa.
W maju dałam się ponieść hype-ekspresowi, który towarzyszył premierze ostatniego sezonu Gry o tron. I oczywiście, że uważam zakończenie za niewiarygodne i wymęczone, co nie zmienia faktu, że odcinek z wielką bitwą z umarlakami oglądałam dwa razy, a emocje były większe niż na meczu (nie żebym na meczach jakoś namiętnie kibicowała, ale rozumiecie o co chodzi).
Netflix mnie nie zawodził przez cały rok – na początku 2019 obejrzałam hurtowo Sex Education i You – akurat przebywałam przez miesiąc sama w domu, nie ma lepszego momentu na oglądanie serialu o psycho-stalkerze, nie? Chwilę później całkowicie zakochałam się w Derry Girls i z przyjemnością wróciłam do Good Girls. W międzyczasie na HBO wpadła Euphoria, która przypomniała mi czemu nie zakochałam się w Los Angeles i czemu uwielbiam seriale gdzie forma = treść +1.
Czekając na kolejny sezon Brooklyn 9-9 na Netfliksie (mam nadzieję, że mogłabym taki status na gadu-gadu mieć przez cały poprzedni rok), spróbowaliśmy podejść do Parks & Recreation i wreszcie udało się zrozumieć skąd bierze się jego kultowy status – strasznie to śmieszne i do tego jeszcze takie, wiecie ojoj miłe. W 2019 zdążyłam też polubić i znudzić się Sabriną, docenić Wspaniałą panią Maisel i ciągle nie obejrzeć ani jednego odcinka Stranger Things.
W kontekście muzycznym, razem z resztą kraju łapczywie piłam Kool-Aid, który polewał nam Dawid Podsiadło czy obsada Męskiego Grania (z mocnym zaznaczeniem The Dumplings, którzy w samochodzie lecieli w tym roku chyba najczęściej). Cóż z tego skoro najpiękniejsze koncertowe chwile i tak przeżyłam w sytuacjach mocno nostalgicznych i średnio “trendowatych” – jak Zoli z Ignite’a wyśpiewywał wszystkie hymny mojego licealnego życia, albo jak tańczyliśmy z garstką woodstockowych niedobitków na koncercie Crystal Fighters (tłumy poszły spać po Kulcie, ja przespałam koncert Kultu – widzicie jak bardzo jestem in vogue?).
2019 – rok zwiedzania kraju i braku zwiedzania świata
Gdzie to ja miałam nie jechać w 2019! Przemierzać camperem głębokie amerykańskie południe albo chociaż gubić się w równie amerykańskiej miejskiej dźungli. Kiedy jednak przyszło co do czego (a konkretnie Ania do planowania) okazało się, że o kurde łatwo nie będzie. Na początek musielibyśmy opanować trudną sztuką bilokacji, aby jednocześnie oglądać start Falcon Heavy na przylądku Canaveral i kibicować Permian Panthers, czyli drużynie, która była pierwowzorem tej opisywanej w Friday Night Lights. A oprócz problemów logistycznych w Ameryce były jeszcze problemy logistyczne w Polsce czyli znalezienie trzech tygodni, w których żadne z nas nie ma zobowiązań pracowych. Zrobiliśmy w końcu to, co robią urodzeni zwycięzcy czyli… poddaliśmy się i przełożyliśmy wyjazd na 2020. Bilety już są, a ja kminię nad bilokacją. Tym razem będzie bez głębokiego południa, rakiet i futbolu amerykańskiego, ale lista atrakcji i tak jest dłuższa niż lista dni. Wyczekujcie relacji!
Ale skoro już wiecie, że w 2019 nie udało się zwiedzić żadnej zagranicy poza marketem w Harrachovie, to przynajmniej wyjaśnię wam, że zupełnie solidnie objechaliśmy Polskę. Warszawa, Kraków, Toruń, Gdańsk, Łódź, Pieniny, Góry Sowie, Izery, Mazury Garbate – byliśmy tu i tam, a wszędzie było zupełnie pięknie. Co więcej, w ostatnim kwartale roku przerzuciliśmy się na turystykę niesamochodową – jeśli się da to wybieramy pociąg. Trochę w tym dbałości o ekologię, a trochę kupowania sobie czasu na pracę w czasie dojazdu. Oba cele jak najbardziej szczytne.
2019 – rok, w którym nie przechorowałam ani jednego dnia i nadal nie polubiłam biegania
To był rok, któremu nie brakowało takich zupełnie ludzko-smutnych chwil, oczywiście. Oraz rzeczy, z których byłam nie bardzo zadowolona – najmniej to chyba z tego, że wszystkie moje wymęczone życiówki zapewne rozpadły się w proch, tak dawno żadnego kettla nie dźwigałam. Ale był to też rok, w którym byłam okazem zdrowia z książkowymi wynikami morfologii i ani jednym nawet katarkiem. Nie uwierzycie, ale nic się w moim mózgu nie zdezintegrowało, a w moim ciele nie ujawniono żadnych mandarynkowatych zmian skitranych tam chyba na okoliczność świąt. Ba! Nawet dentystka powiedziała mi, że “pani to niech jednak przyjdzie za rok, a nie za pół roku”. Po latach obfitujących w zagadki rodem z CSI General Hospital z dużą wdzięcznością przyjęłam taki “nieprzygodowy” rok.
Pod tym względem więc pełen sukces i ciągłe przekonanie, że wizyta u stomatologa jest fajniejsza niż wizyta u fryzjera. Ach i czasowo się nawet z bieganiem przeprosiłam, oczywiście głównie po to żeby nie zmienić zdania na temat mojej relacji z tą czynnością. O ile przekonałam się, że to nie jest do końca tak, że biegać nie umiem, bo jak się zmuszę, to umiem – ale cały czas wisi nade mną pytanie “po co?”. Może w 2020 roku na nie odpowiem.
No Comments