Czerwiec i lipiec to zawsze był dla mnie słodko-gorzki okres. Kiedyś – bo siedziałam na drzewie i jadłam czereśnie, ale z drugiej strony koniec roku szkolnego to przecież straszny smutek. Teraz – bo taki czerwiec to dobry moment na kameralne wakacje/pracacje o smaku racuchów z truskawkami, ale z drugiej strony każdy dzień z temperaturą powyżej 20 stopni przypomina mi o tym, że wolałabym minus 20. A ostatnio to konkretnie minus 38.
W skwarze czy też nie, poprzednie tygodnie dobrze pasowały do konsumowania różnych treści kulturowych – najczęściej w pięknych okolicznościach przyrody. Mam więc dla was całą listę sprawdzonych wakacyjnych lektur, w tym lektur do oglądania i słuchania. Zaczynamy!
Filmy
Szybko zauważycie, że czerwiec to był dla mnie miesiąc oglądania komedii na Netfliksie. Nie wszystkie seanse były festiwalem śmiechu, ale przynajmniej mogę zaproponować wam pełen przekrój gatunkowy. A autorzy polskich tytułów zaproponowali nam trzy okazje do podniesienia brwi z niedowierzaniem:
Wine country/Gorzkie wino, na który rzuciłam się jak na wino o aromacie winogron (to zarazem najśmieszniejszy gag filmu), bo jak tu nie obejrzeć filmu ze śmietanką komediantek amerykańskiej telewizji. Na ekranie panie organizowały babski wyjazd do kalifornijskiej mekki wina czyli Napa Valley, świętowały pięćdziesiąte urodziny jednej z nich, trochę się kłóciły i trochę bardziej się godziły. I to wszystko wyszło dosyć dobrze, ale… dużo gorzej niż wskazywałaby na to komediowa moc nazwisk na liście płac. Krytycy mówią, że to “casualowe kino” z czym chętnie się zgodzę, ale za kilka miesięcy nic nie będę z tego pamiętała. Kto ma ochotę na dziewczyńską solidarność 49+, ten nie pożałuje.
Always be my maybe/Chyba na pewno ty – w Wine Country może i była śmietanka komediowa, ale to w tym filmie występuje standuperka, która w 2018 rozśmieszała mnie najbardziej – Ali Wong. Towarzyszy jej Randall Park, którego możecie kojarzyć z epizodów w wielu serialach komediowych, roli przywódcy Korei Północnej w filmie The Interview, no i z głównej roli w serialu Fresh off the boat, którego nigdy nie oglądałam, a chyba powinnam bo migające mi czasem sceny bardzo mnie śmieszą. Ali i Randall, a właściwie Sasha i Marcus to przyjaciele z dzieciństwa, którzy spotykają się w dorosłych okolicznościach – ona jest sławną szefową kuchni i restauratorką, on gra w zespole z liceum.
Always be my maybe to klasyczna komedia romantyczna, chociaż w przeciwieństwie do wielu przedstawicielek gatunku jest rzeczywiście śmieszna i rzeczywiście romantyczna. Ba! Nawet można się trochę wzruszyć nad zupą Pho.
PS: Jeśli moja rekomendacja i 91% pozytywnych recenzji w serwisie Rotten Tomatoes was nie przekonują, to dodam, że w filmie pojawia się też Keanu, który gra samego siebie i to przez ładnych kilka scen.
Murder Mystery/Zabójczy Rejs, które prawie ominęłam, bo chociaż chichotałam na zwiastunie, to marne oceny krytyków kazały myśleć, że to tylko dobry pomysł i słabe wykonanie. Okazało się jednak, że słabe jest tylko tłumaczenie tytułu, bo cała reszta jest oczywiście lekka i bezmyślna, ale oddaje zupełnie uroczy hołd Agacie Christie. A co jest lepsze na upały niż kryminały pani o znamiennych inicjałach AC, hm? Murder Mystery, jak czujnie zasygnalizowali autorzy polskiej wersji tytułu opowiada o rejsie. Zabójczym – wiadomo. Zanim jednak zaczną się zabójstwa, to na luksusowy jacht trafiają zupełnie nieluksusowi amerykańscy turyści, na szczęście z żyłką detektywistyczną (ale bez licencji!). Potem dzieje się już jak w retrokryminale, a chociaż zakończenie nie może równać się z intrygami Christie, to i tak będziecie bawili się nieźle.
Ale, ale! Trafiłam też na niezwykły dokument (nigdy nie zgadniecie gdzie! Na Netfliksie!). Nazywa się on Knock down the house i opowiada o czterech niezwykłych kobietach, które postanowiły wystartować w prawyborach do amerykańskiego Kongresu.
Dlaczego emocjonuję się prawyborami? Otóż dlatego, że w USA to one są szansą na reprezentowanie danej partii w wyborach powszechnych. No i? No i to, że w wielu okręgach wyborczych miejsce na karcie do głosowania zajęte jest od lat przez tych samych kandydatów, którzy przy korporacyjnym finansowym wsparciu są zazwyczaj “nie do ruszenia”.
I tu wchodzą nasze dziewczyny oraz ich niezależne kampanie wyborcze. Mimo, że wszystkie bohaterki ubiegały się o miejsce na liście Partii Demokratycznej (tej od Obamy i Clintonów), to i tak określane były jako kandydatki progresywne, a do tego nie były polityczkami “po profesji”.
Wśród bohaterek jest więc córka górników z Virginii, pielęgniarka z Missouri i finansistka z Nevady, która postuluje o powszechną opiekę medyczną po tym jak jej córka zmarła z powodu zakrzepicy (według matki szpital nie udzielił dziewczynie pomocy bo nie miała odpowiedniego ubezpieczenia). Czwartą bohaterką jest pewna nowojorska kelnerka, którą do udziału w wyborach namówił brat – ci z was, którzy interesują się amerykańską polityką powinni już uśmiechać się na myśl o Alexandrii Ocasio-Cortez.
Ten dokument nie jest przeznaczony dla entuzjastów-politologów – wy to już wszystko wiecie. Dedykuję go raczej wyborcom, zwłaszcza tym zrezygnowanym i nieco cynicznym. Zachce wam się po seansie, mówię wam. Głosować, a może nawet zaangażować się w zmienianie świata jeszcze bardziej. I kto się nie wzruszy na finałowych scenach, ten gapcio!
Seriale
Wakacyjne seriale to kategoria o tyle kłopotliwa, że trudno powiedzieć co lepiej pasuje do upałów na żywo: telewizyjne kalifornijskie słońce czy skandynawskie śniegi? Ja jestem oczywiście #teamZima, ale na potrzeby tego wpisu słupek rtęci zatrzymuje się w umiarkowanych okolicach. Mamy więc Kalifornię, ale tę wietrzną, tę mroczną i tę zamgloną, a w dodatku przyjemnie rześkie Michigan.
Wietrzne klimaty to okolice kalifornijskiej “jedynki” i Monterey (które w rzeczywistości wygląda *trochę” inaczej niż w serialu), a w telewizji poczujecie je za pomocą drugiego sezonu Big Little Lies (Wielkie Kłamstewka). O mojej fascynacji tym serialem pisałam już jakiś czas temu, a rekonesans drugiego sezonu każe myśleć, że Kłamstewka nie straciły dobrej formy.
O drugim sezonie mówimy też w kontekście Good Girls, ale spokojnie – obie części obejrzycie bardzo szybko, bo to jeden z niewielu seriali, który autentycznie “bingowałam”. Za to moja mama, kiedy tylko spojrzała na kadr promujący serial powiedziała “to jakaś głupawka”.
Może i to nie jest przesadnie intelektualna rozrywka, bo rzecz opowiada o 3 paniach z Detroit, które w związku z problemami finansowymi decydują się obrabować lokalny market spożywczy. Ale nawet serialowi wyjadacze docenią to, że postacie są w całej gamie szarości, nikt nie jest przesadnie dobry lub przesadnie zły, a chociaż czasem krzyczymy na główne bohaterki, to jednak z dużą dozą sympatii. Do tego aktorstwo jest naprawdę dobre, a fani zakończonych już seriali NBC (Parenthood, Friday Night Lights) zobaczą na ekranie swoich ulubieńców.
Co polecam na wakacje z serialowych nowości? Mile spędzicie czas przy netfliksowej wersji Tales of the City (Opowieści z San Francisco), która może być trochę za bardzo mydlana i uproszczona, ale doskonale sprawdza się jako materiał edukacyjny. Warto oglądającym wyjaśnić, że serial nie jest dokładnym lusterkiem środowiska LGBTQ (niestety, nie wszystkich ślubów udziela drag queen Katya). Z drugiej strony to naprawdę miła, a do tego pouczająca rozrywka. No i zapragniecie pojechać do San Fran the City, co polecam, ale pamiętajcie żeby ubezpieczyć swoje drogocenności (np ukochane stare spodnie od dresu).
Serialową nowością, która sprawi, że zdecydowanie nie zapragniecie wyjechać do mrocznej Kalifornii jest HBO’wska Euforia. Na papierze to połączenie niewiarygodnej narracji a’la Fight Club i szokujących kulis życia nastolatków a’la Skins. Narratorce (Zendaya jest super!) rzeczywiście nie można za bardzo zaufać, o czym sama przekonuje nas od początku pierwszego odcinka, w którym wraca do domu po wakacyjnym narkotykowym odwyku. Co z życiem nastolatków? Nie da się ukryć, że oglądamy prawdziwą kumulację traum, obaw i demonów, a ostrzeżenia “nie dla młodych i wrażliwych” należy traktować dosłownie. Nie brzmi jak wakacyjna rozrywka? Pewnie nie. Mimo to zdjęcia, muzyka i oniryczno-narkotyczny klimat serialu, mogą okazać się idealną kombinacją na serialowe lato.
Dziś jeszcze o serialu polskim, który premierę miał już prawie dwa lata (w każdym tego słowa znaczeniu) temu, ale potem wylądował na Netfliksie, co czyni go dostępniejszym i przyjemniejszym do oglądania. Chodzi o Ultraviolet, który przeszedł właściwie bez echa, a jest typowym wakacyjnym kryminalnym przyjemniaczkiem. Co odcinek to inna sprawa, którą starają się rozwiązać zarówno policjanci jak i “fioletowi” czyli grupa internetowych detektywów. Ten koncept przypomniał mi ekscytację jaką wywoływały kolejne odcinki Klubu Detektywów z Kaczora Donalda, ale z serialem zostałam dla pewnej świeżości jaką posiada. Może to kwestia pięknej Łodzi w tle. Drugi sezon serialu właśnie się produkuje, więc najwyższy czas nadrobić pierwszy, zajadając się przy tym czymś wybitnie letnim.
A na koniec sekcji telewizyjnej to muszę być uczciwa względem mojej fascynacji reality tv – lato to dla mnie amerykański Big Brother (który nie ma, poza nazwą, za wiele wspólnego z polskimi edycjami), którego wszystkie czterdzieści odcinków dzielnie oglądam do wieczornej herbatki. Czy to rozrywka dla wszystkich? Nope, zdecydowanie nie. Ale jeśli czujesz miętę do ironicznego montażu, kampowych konkurencji i memicznych scen, to witam i zapraszam.
Książki
Zaczynamy kryminalnie, bo nic tak nie chłodzi w gorący dzień jak… Pojezierze Brodnickie. Katarzyna Puzyńska od dawna naucza, że trup ściele się tam gęsto, a i Robert Małecki przeniósł część akcji swojej nowej powieści z Chełmży do okolic Brodnicy właśnie. Fun fact? Ja o tych wszystkich okolicznych okropieństwach czytałam zaledwie kilkanaście kilometrów od epicentrum zła tj. Jeziora Bachotek.
Ale dość o okropieństwach, bo czytana przeze mnie książka była więcej niż przyzwoita. Nazywa się Wada i jest kolejną (po Skazie) częścią serii o panu policjancie z kujawsko-pomorskiego. Jeśli już miałabym poszukać tytułowej wady w tej powieści, to na myśl przychodzi mi tylko to, że od wątku kryminalnego bardziej wciągnął mnie ten obyczajowy (czy to jednak zaleta?), a do tego pewien plot twist prosił się o ujawnienie od dobrych stu czy dwustu stron. Jakiekolwiek jednak ewentualne zarzuty osłodził mi fakt, że autor Robert podobnie jak autorka Ania poleca Następne życie Atticusa Lisha.
Wadę polecam wziąć na plażę, czego już raczej nie mogę powiedzieć o Innej, czyli powieści którą napisał Max Czornyj. A szkoda, bo dzieje się nad morzem więc nie trzeba by było daleko lektury zabierać. Sama lektura przypominała jednak bardziej jeżdżenie rowerem po plaży niż jogging przy zachodzącym słońcu – łatwo przebrnąć nie było, a do tego do końca nie wiadomo po co. A szkoda (po raz drugi), bo koncept całkiem fajny! Otóż główny bohater budzi się i nic nie pamięta – całą wiedzę o sobie czerpie z notatek, które robi oraz tego, co widzi w mieszkaniu (a widzi przykładowo kobietę uwięzioną w piwnicy). Pamięć zanika po 48 godzinach i tak to się wszystko kula. Tylko, że w książce nie za szybko się wszystko kula, ja przynajmniej trochę się przemęczyłam. Czy warto było? Przyznam, że zakończenie było z tych “o, tego nie oczekiwałam!”, co sprawia, że książka ląduje w tym zestawieniu, bo kto wie – może ktoś z was lepiej jeździ rowerem po piachu niż ja.
Zaskakujące zaskoczenie mają też Listy zza grobu Remigiusza Mroza, a konkretnie to zakończeń mają kilka, bo tak to już u Mroza bywa, że jeśli do końca ostatniego rozdziału zostało n stron, to zakończeń będzie n-1 (bo ostatnia strona to jednak krótka jest). Co jeszcze jest w tej książce tradycyjnie mrozowego? Z jednej strony encyklopedyczne wstawki w dialogach i memy z brodą/brodełą (które zdążyły już wypunktować dziewczyny z podcastu Czytu-Czytu), ale z drugiej powieść, która czyta się bardzo szybko i bardziej przyjemnie niż nie.
Kto zajrzałby w mój czytnik, ten zauważyłby, że lubię czytać na zmianę coś popowego i coś bardziej ambitnego. Tak się jednak złożyło, że moje ostatnie polskie “ambitniejsze” wybory konsumowałam błyskawicznie – głównie dlatego, że przypadły mi do gustu w 100%.
Mowa o Sorge Aleksandry Zielińskiej i Po trochu Weroniki Gogoli, które łączy skupienie na herstoriach i literacki powrót na prowincję. Ja moją prowincję noszę i w sercu i, bardziej dosłownie, kilkanaście centymetrów na lewo od serca, o miłość do tych książek było więc może i łatwo. Ale, ale! Jeden fałszywy ton wychwycony przez certyfikowaną meldunkiem wieśniarkę i byłoby po miłości i po szacunku. Ale fałszów nie ma. Co jest?
Zacznijmy od Po trochu, bo tam rzeczywiście zaczynamy zupełnie od początku formowania prowincjonalnej świadomości. W książce będącej zbiorem opowieści, dorastamy razem z Weroniką z Olszyn. A dorastanie w Olszynach na kawałki dzielą śmierci, te odległe w czasie i emocjach, ale i te niedawne i bliskie. Nie jest tak zupełnie smutno, bo chociaż za obowiązek małomiasteczkowy uważam znajomość lokalnej nekrokroniki, to przecież poza tym jest sielsko i wyjątkowo.
W Sorge z kolei poznajemy bliżej 3 bohaterki. Każda na innym etapie życia, każda na innym etapie żałoby, każda próbuje się odnaleźć w nowych okolicznościach. Nowe okoliczności wywołał przede wszystkim trzask, jak w powieści określa się wypadek drogowy, w którym zginęło kilkanaście miejscowych dzieci. Ale podział na “kiedyś” i “teraz” burzy się dalej dzięki najstarszej z bohaterek, która zmaga się z pierwszymi poważnymi objawami demencji, ale i dzięki nieprzepracowanym prowincjonalnym demonom. Bardzo się to dobrze czytało!
To nie koniec moich rówieśniczek, które stworzyły ostatnio znakomite rzeczy. Na deser sekcji polskiej zostawiłam książkę Bułgaria. Złoto i rakija, którą napisała Magdalena Genow. I teraz czas na mały disclaimer: znam Magdę. I pewnie napisałabym o jej książce miłe słowo nawet gdybym nie relacjonowała konkubentowi z entuzjazmem jak wielkie zrobiła na mnie wrażenie raptem jedna strona o Morzu Czarnym. A relacjonowałam i mówiłam, że strasznie mi to bliskie mimo, że Morze Czarne i jego groźne oblicze widziałam wcale nie w Bułgarii. Domyślam się więc tylko jak bliska musi to być książka dla tych, którzy o tym kraju wiedzą dużo więcej niż to, że jak Matej Kazijski serwował, to cała Polska gryzła palce z nerwów i trochę ze strachu.
Ale i niżej podpisana bułgarska nowicjuszka rozczulała się nad opowieściami o dziadkach, próbowała szybko powiedzieć dżipitata i do tego dowiedziała się, że sałatka szopska robiona przez nauczycielki w Krajence nie ma wiele wspólnego z oryginalnym przepisem. Ale przyznaję – jest smaczna! Krajenecką sałatkę szopską polecam entuzjastom curry (mhm, owszem!), a Bułgarię zarówno tym, którzy planują wyjazd na południe Europy, jak i tym, którzy chcą poczytać prozę podróżniczą stworzoną z prawdziwą czułością. Zadbajcie tylko o miłe okoliczności do czytania, a poczujecie się jak na bułgarskich wakacjach.
Spis lektur wakacyjnych zdominowały książki made in Poland, ale nie tylko one wpadły mi w ręce w ostatnich tygodniach. Z przyjemnością przeczytałam Asymetrię (świeżo wydana w Polsce), czyli powieść która do połowy jest o romansie młodej redaktorki i znanego pisarza, a za połową jest o mężczyźnie amerykańsko-arabskiego pochodzenia, który został zatrzymany na lotnisku. I gdybym tyle wiedziała o książce, to byłabym więcej niż zadowolona. Ja jednak sprowadziłam sobie egzemplarz zagraniczny (podkreślam to, bo nie wiem czy wersja polska jest podobnie udekorowana), który posiada specjalną wkładkę-okładkę informującą mnie o tym, że Asymetria to Wielka Książka, która definiuje język literacki na nowo. Czy jest i czy definiuje? Być może, ale ja, pochłonięta szukaniem tych oznak wielkości nie zauważyłam zbyt wiele poza solidną książką, którą miło omawiałoby się z grupą uczniów. Nie dajcie się zwieść górnolotnym recenzjom, czerpcie przyjemność z tego, co w książce, a kto wie – być może zauważycie w niej jeszcze więcej.
Na sam koniec jeszcze przedstawicielka zagranicznej literatury faktu. To trochę dowcip, bo książka, o której chcę napisać nazywa się dosłownie Factfulness. Dlaczego świat jest lepszy, niż myślimy, czyli jak stereotypy zastąpić realną wiedzą. Tytuł, jak sami przyznacie, mówi dość sporo, ale niekoniecznie to, że to książka bardzo, bardzo wartościowa dla nas wszystkich. Nie tylko dlatego, że pokaże nam jak bardzo mylimy się w ocenie sytuacji na świecie, ale też może uchronić przed kompromitującymi błędami, które bezwiednie popełniamy mówiąc czy pisząc. Wynikają one z naszej niewiedzy, to jedno, ale też z używania pewnych mechanizmów, które wcale nie sprzyjają obiektywnej ocenie. Factfulness czyta się zupełnie “powieściowo”, bo i życie autora jest materiałem na niezłą powieść, a książka powinna być lekturą obowiązkową dla twórców, nauczycieli, rodziców – właściwie to wszystkich, którzy swoimi słowami wpływają na innych. Nie rozsiewajmy fake news, skupiajmy się na faktach – nie tylko w wakacje.
To tyle jeśli chodzi o rekomendacje treści na wakacje 2019, ale sądząc po liczbie utworów zakolejkowanych na moim czytniku i w moim telewizorze, zobaczymy się w serii Bardzo Rychtyg jeszcze przed początkiem roku szkolnego. Proszę smarować się filtrem i nie wchodzić do wody po jedzeniu, zwłaszcza jeśli wodą jest Morze Czarne!
No Comments