Poniższy plan wyjazdu do Kalifornii i okolic był sprawdzony na własnej skórze nie tylko dlatego, że dorobiłam się pięknych poparzeń słonecznych pod prawym kolanem, bo tam już moim SPF 50 nie sięgnęłam. Jest sprawdzony na własnej skórze, bo został zaplanowany, przeprowadzony i przeanalizowany przez te słowa piszącą.
Stali czytelnicy bloga wiedzą, że całe trzy tygodnie w USA zostały skrzętnie opisane w postach blogowych poświęconych poszczególnym etapom wyjazdu. Powstał też tekst tylko i wyłącznie o amerykańskim jedzeniu, a nawet wpis napisany w duecie ze współpodróżnikiem, w którym współprodróżnik wyprodukował całe 10% tekstu, więc serdecznie polecam, bo to nie lada gratka.
Ale wiecie jakiego tekstu nie było? Takiego, którego najczęściej się potrzebuje planując wyprawę życia, a takie dwa czy trzy tygodnie w USA są wyprawą życia jak się patrzy. Mówię tu o rozpisce wycieczki rodem z folderów biur turystycznych, czyli dzisiaj śpimy tu, a jutro zwiedzamy tamto, o tutaj proszę spojrzeć w prawo – będzie miś wyglądał zza sekwoi. Dzisiaj serwuję wam więc dokładnie taki wpis.
Żeby nie powtarzać treści, anegdot i dramatycznych cliffhangerów, przy każdym etapie wyprawy, który został już na blogu opisany w sposób bardziej obszerny pojawi się odpowiedni odnośnik.
Ach i jeszcze jedno – nasze trzy tygodnie w USA miały miejsce na przełomie września i października 2017 roku. Zapewniam jednak, że Wielki Kanion jak stał tak stoi, a podlinkowane noclegi na Airbnb nadal przyjmują gości. I podobno spadły ceny na zabawki, chociaż nam i tak je ukradli, więc no hard feelings!
Ceny lotów, w przeciwieństwie do cen zabawek, poszybowały w górę – więc informacja o tym, że Lufthansa Berlin – Frankfurt – SF i z powrotem wyniosła nas jakieś 2000 PLN na głowę będzie średnio przydatna, ale może chociaż motywująca do polowania na okazje. Pff, drogawo lecieliście – powiedziałby polujący na okazje z 2017. Owszem, dało się taniej, ale nie Airbusem A380, więc tak, no.
Dzień 1
Przylot do San Francisco
Miejsce, w którym spaliśmy już nie przyjmuje gości, ale zdecydowanie mogę zarekomendować dzielnicę, w której się zatrzymaliśmy czyli Castro. Niektórzy decydują się na nocleg w samym centrum miasta, no bo centrum w końcu. Dla nas priorytetem była przyjazność dzielnicy – chcieliśmy chodzić bez serca w gardle, mieć w okolicy sporo fajnych knajpek, ale mimo wszystko z pieszym dostępem do głównych punktów miasta. Castro (podobnie jak sąsiadujące z nim Mission) spełnia wszystkie te cechy – te dzielnice polecili nam znajomi mieszkający w San Francisco przez dłuższy czas. SF wcale nie jest wielkie, więc lokalizację noclegu można planować nieco inaczej niż chociażby w ogromnym Los Angeles.
Dzień 2
San Francisco
O tym co zwiedzaliśmy w San Francisco przez pierwszą część pobytu (bo drugą wcisnęliśmy jeszcze na sam koniec wycieczki po USA) można przeczytać tutaj.
Dzień 3
San Francisco
*Jeszcze się na dobre nie rozkręciłam, a już robię jakieś poboczne notatki? Ano robię, bo w San Francisco mieliśmy być o jeden dzień dłużej, a czemu nam się to nie udało wyjaśniam tutaj. Gdybyśmy jednak dolecieli do Ameryki na czas to ten zabrany nam dzień mieliśmy spędzić na wycieczce do Doliny Krzemowej i zwiedzaniu Muzeum Historii Komputerów (pst: sprawdźcie organizowane przez nich eventy, my mieliśmy wpaść na food truck fiesta dla lokalnych entuzjastów technologii, a darmowe tacosy i ludzie we flanelach to zdecydowanie nasz typ imprezy).
Dzień 4
Przejazd z San Francisco do Groveland (230 km, ale bardzo po górach na ostatnim odcinku)
W tym dniu wyjazdu wypożyczyliśmy samochód. Padło na Mitsubishi Outlandera (miał być spory, bo czekało nas w nim kilka noclegów) i padło na wypożyczalnię Budget – nie dość, że jest obecna na San Franciszkowym lotnisku, to jeszcze w czeluściach internetu znaleźliśmy sporą zniżkę dla friends & family. To, że zniżka sobie była nie znaczyło oczywiście, że będziemy mogli jej użyć, bo mimo całej amerykańskiej gościnności ani my friends ani family. Ale napisaliśmy maila z pytaniem czy możemy jej użyć oraz DM na Twitterze w tej samej kwestii. Dostaliśmy jedną pozytywną i jedną negatywną odpowiedź, a system rezerwacji samochodu przychylił się następnie do tej pozytywnej. Wniosek – proszę szperać w sieci i szukać kodów/talonów/kuponów, w USA zniżki czyhają na każdym kroku.
Dlaczego wybraliśmy się do Groveland, miasta znanego mniej więcej z niczego (chociaż jest tam podobno najstarszy Saloon w Kalifornii, oglądaliśmy tam mecz futbolu więc polecamy)? Otóż z Groveland jest dość blisko do samego serca parku narodowego Yosemite. Niestety, w momencie, w którym otrzymaliśmy wizy do wyjazdu pozostały już niecałe 2 miesiące, a miejsca na najpopularniejszych campingach w Yosemite były zajęte. Zostało nam więc Groveland i camping Yosemite Pines, na którym zaparkowaliśmy Mitsubishi spełniające nam w parkach narodowych rolę mobilnego domu.
Dzień 5
Yosemite
Jeśli miałabym wskazać największy błąd, który popełniają ludzie planujący swoje kalifornijskie roadtripy to jest to zdecydowanie lekceważenie Yosemite. To jest petarda, a nie park narodowy jakich pełno, a więcej o tym opowiedziałam i pokazałam w tym poście. Nasze dwa dni na miejscu to też trochę wstyd, ale taki jeszcze z możliwych do wybaczenia.
Dzień 6
Yosemite i przejazd do Fresno (150 km)
Między jednym dniem, a dwoma dniami w Yosemite zasadnicza różnica jest taka, że trudno będzie jednego dnia obejrzeć je i z dołu i z góry, a obie opcje robią kolosalne wrażenie. Drugiego dnia staliśmy więc na szczycie świata (znanym też jako Glacier Point) i patrzyliśmy na dzieło sztuki fluwioglacjalnej jakim dolina Yosemite jest niewątpliwie. Post ze szczegółami podlinkowałam wyżej.
Dzień 7
Sequoia National Park i King’s Canyon National Park -> przejazd do Bakersfield (314 km i szalone serpentyny)
Słynnym sekwojom nie oddaliśmy wystarczającej czci, ale tu akurat przeszkodził nam też poważny remont dróg na terenie parków. Koniec końców zrobiliśmy sobie przejazd przez kluczowe miejsca i kluczowe zakręty na myśl, o których do dzisiaj jest mi niedobrze. W osobnym poście piszę trochę więcej, ale i tak możecie mieć wrażenie, że tymi parkami jakoś szczególnie zachwycona nie byłam. Widzicie, ktoś powiedział kiedyś: kiedy się raz zobaczy Yosemite, żadne miejsce nie jest już w stanie zachwycić.
Jest duża szansa, że nikt tak nie powiedział oprócz mnie, ale od czasu pożegnania z rzeźbą polodowcową rzeczywiście żaden widok mnie nie zatkał w równym stopniu, więc hej – dowód anegdotyczny jest.
Dzień 8
Dolina Śmierci i przejazd do Las Vegas (590 km)
Trasa wymagająca fizycznie – bo i daleko i gorąco, a do tego psychicznie – bo Las Vegas. Na blogu rozważałam już czy Vegas to najsmutniejsze miasto Ameryki, a dla przyszłych odwiedzających mam taką poradę: jeśli już czujecie, że to chyba nie będzie wasz klimat, to pewnie nie będzie. Gdybym miała na zwiedzanie więcej niż 21 dni, to zostałabym tam dłużej dla ciekawej gastronomii (nie, nie na Stripie, raczej poza centrum), ale coś czuję, że nadal nie byłabym LV zachwycona. Przynajmniej w starciu z hazardem okazałam się zwyciężczynią.
Dzień 9
Przejazd do Wielkiego Kanionu (450 km)
Dzień 10
Wielki Kanion
Ważna informacja: Wielki Kanion robi wrażenie.
Druga ważna informacja: Jest spora szansa, że Wielki Kanion nie zrobi na was niewyobrażalnie wielkiego wrażenia.
To chyba kwestia oczekiwań – moje zmieściły się idealnie w Wielkim Kanionie, nic nie wystawało. Więc jasne, będzie piękny i wow, ale tydzień to nie musiałabym nad nim biwakować. Biwakowaliśmy więc dwa dni, konkretnie to na campingu Mather Campground. Odwiedziliśmy też inny punkt widokowy – Desert View Watchtower. Ze słynnego Horseshoe Bend i innych punktów widokowych na północy Arizony zrezygnowaliśmy, ponieważ prosto z Kanionu kierowaliśmy się na południe, z powrotem do Kalifornii.
Dzień 11
Przejazd do Palm Desert (645 km)
Palm Desert, Palm Springs i Coachella (mhm, ta Coachella) to był dla nas idealny pitstop w trasie do San Diego, chwila na spacerowanie po kurortowej Kalifornii, jedzenie burgerów z In-n-Out, a przede wszystkim wypoczynek po byciu nieco zmiętym przez tydzień w trasie. Wspominam o tym dlatego, że wiele z planów jakie widzę na grupach dla podróżujących po USA zakłada totalny zapieprz przez cały wyjazd. Pewnie się da – ale nie będzie to przyjemność dla wszystkich. Nawet trzy tygodnie w USA potrafią zmęczyć tak, że nie “szkoda czasu” na powolne chodzenie po takich nie-przebojach turystycznych jak Palm Desert czy Berkeley. Ja z góry zakładałam momenty na ładowanie baterii i kalorii. Polecam!
Dzień 12
Przejazd do San Diego (200 km)
Dzień 13
San Diego
Drugą zaletą opisywanego powyżej podejścia pitstopowego jest to, że do San Diego dojechaliśmy dosłownie w moment (200 km w skali USA? Come on!). Mieliśmy więc przed sobą całe dwa dni na zachwyty miastem, które okazało się najprzyjemniejszą niespodzianką wyjazdu. Więcej achów i ochów jest we wpisie poświęconym San Diego, ale można go streścić tak – piękne zachody słońca, craftowe piwa, chrupiące fish tacos, genialne sklepy papierniczo-lajstajlowe. To ostatnie to może nie dla wszystkich, ale jeśli ktoś tak jak ja może kolekcjonować niezapisane notatniki i to proszę się zapoznać.
Mieliśmy też super nocleg w super dzielnicy – North Park to mekka wspomnianych piw rzemieślniczych, hipsterskich knajpek i spotów na piękne instafoteczki.
Dzień 14
Przejazd do Los Angeles (Venice Beach)
Wspominałam już, że w Los Angeles z noclegiem to trzeba strategicznie, bo inaczej możecie wylądować bardzo daleko preferowanych atrakcji. Dlatego więc my szukaliśmy jedynie w okolicy Venice. Nie dlatego, że jesteśmy entuzjastami surfingu, miękkich narkotyków i biżuterii z muszelek. Nie, nie. Po prostu ja dużo grałam w Tony’ego Hawka, a moją ulubioną planszą było Venice Beach. Tak było! Ale oprócz tego wiedziałam też, że na Venice czeka mnie sporo sklepów z dobrami papierniczymi, kultowe lokalizacje serialowo-growo-filmowe oraz szeroki wybór restauracji. A gastroturystyka to przyszłość! Nocleg był, o tutaj, kilka minut od głównej arterii dzielnicy.
Więcej o tym, co zobaczyliśmy (a czego nie) w Los Angeles przeczytacie w tym wpisie. Spoiler: z rozmysłem ominęliśmy aleję gwiazd i pobliskie tereny. Sporo za to włóczyliśmy się na terenach włóczęgowskich – Venice, baby!
Dzień 15
Los Angeles (Warner Bros Studio i Griffith Observatory)
Można być turystą alternatywnym i nie chcieć zdjęć z gwiazdami na chodniku, ale jednocześnie bardzo chcieć za kulisy Hollywood zajrzeć. W ten oto sposób wylądowaliśmy w Warner Bros Studio, któremu poświęciłam osobny tekst na blogu. Czy był dylemat pomiędzy WB a Universalem? Nie bardzo, bo Universal to raczej park rozrywki, a dla mnie siedzenie na kanapie (zwłaszcza z Friendsów) jest wystarczającą rozrywką. Ale kiedyś zajrzę i tam, po prostu Warner Bros był (zdecydowanym) pierwszym wyborem.
Dzień 16
Los Angeles (Malibu i Santa Monica)
Dzień 17
Los Angeles (Venice)
Dni chillowo-włóczęgowe odbiły się boleśnie na mojej skórze, ale wspaniale na moim samopoczuciu – o jednym i o drugim można przeczytać w tekście z Los Angeles zalinkowanym wyżej.
Dzień 18
Przejazd do Monterey
To jeden z tych momentów, w których turyści z 2019 mają fajniej niż my biedaki z 2017. Bo wy możecie przejechać słynną kalifornijską drogą nr 1, a my musieliśmy z niej uciekać, bo remonty. Do Monterey dojechaliśmy i tak, a wpis opisujący ostatnie dni naszej wyprawy znajdziecie tutaj.
W linkowanym tekście jest też wyjaśnienie czemu powrót do San Francisco spędzamy w… Berkeley (a dokładnie tutaj – bardzo przyjemny nocleg w ogródku u miłych państwa).
Dzień 19
Przejazd do Berkeley i zwiedzanie Alcatraz
Berkeley czy nie, główną atrakcją ostatniej prostej pobytu miało być zwiedzanie Alcatraz i tutaj moje oczekiwania zdecydowanie wylałyby się poza Wielki Kanion. Receptę na zwiedzanie najsłynniejszego więzienia świata w niepowtarzalnym klimacie podałam w tym wpisie.
Dzień 20
Berkeley
Dzień 21
Wylot z San Francisco
Na deser podrzucam jeszcze jeden wpis z USA, który ilustruje przykrą, aczkolwiek częstą okoliczność w San Francisco (i pokazuje jak my sobie z nią poradziliśmy). Halo, policja? Okradli nas!
Trzy tygodnie w USA – dobry plan?
Czy nasz plan na roadtrip po Kalifornii i jej sąsiadkach jest jedynym i słusznym pomysłem na spędzenie dwudziestu jeden dni w Stanach Zjednoczonych? Nie, absolutnie nie jest! Ale włożyłam w jego planowanie całą swoją wiedzę o tamtych okolicach, wielodniowy research i 75 kolorowych karteczek, więc opiera się na solidnych podstawach we fluorescencyjnych kolorach.
Mam nadzieję, że moje porady i doświadczenia pomogą w planowaniu Wielkiej Wyprawy (przez wielkie “W”), a ja pomału szykuję karteczki na kolejne rychtyg wycieczki na dziki zachód. Chętnych do zobaczenia gdzie nas nogi poniosą (a z wpisu o biegówkach możecie się dowiedzieć, że to hasło-klucz w każdej podróży) serdecznie zapraszam na Rychtyg Fanpage gdzie dzielę się najświeższymi wiadomościami o nowych wpisach, nowych opisach, a nawet nowych wypisach, jeśli występują – znajdziecie go tutaj.
No Comments