Nie wiem czy powinnam pisać cokolwiek o Przyjaciołach. Jasne – widziałam wszystkie odcinki. Najpierw sama, potem w czasie wielogodzinnych rodzinnych maratonów z mamą, a potem jeszcze raz wyrywkowo (weekendy z Comedy Central, kto ich nie uprawia!). Przygotowanie teoretyczne więc mam, gorzej z moimi Friends-opiniami. Gorzej, bo stoją one w opozycji do tych reprezentowanych przez większość społeczeństwa (i czytelników Rychtyg fanpejdża, sprawdziłam!)
A więc:
Wiecie kto jest moją ulubioną postacią?
Ross. O kilometry przed innymi.
A wiecie bez kogo ten serial mógłby dla mnie istnieć?
Bez Chandlera. W kwestii nieco męczących żartów zgadzam się z Gregiem i Jenny!
No, skoro już ustaliliśmy, że jestem tak dobrą fanką Friendsów jak Janice byłaby lektorką audiobooków o medytacji, to możemy się skupić na tym, co miałam na mojej Hollywoodzkiej liście celów. Już wiecie, że nie zależało mi na zdjęciach z chodnikowymi gwiazdami (ale cmentarz Hollywood Forever kusił!). Możecie się domyślać, że nie miałam ochoty na zakupy w okolicy Beverly Hills, chociaż niedaleko jest azjatycka miejscówka, którą bardzo chciałam wypróbować. Ale wizyta w Warner Bros Studio była na naszej liście atrakcji obowiązkowych, zresztą bilety na nią kupiliśmy zaraz po ogarnięciu wizy i zabukowaniu rezerwacji w Gjelinie, o której więcej pisałam w poprzednim wpisie.
Wypada powiedzieć, że studio WB nie jest jedyną atrakcją filmową, zdaje się, że właściwie o wiele popularniejszym jest zwiedzanie parku Universal. Dlaczego więc nie tam? Ano dlatego, że podobno w Universalu jest bardziej rozrywkowo i “Disneylandowo”, a mniej filmowo. Za spektakularne doznania płaci się też dużo więcej niż w “sąsiednim” WB.
Skoro już przy praktycznościach jesteśmy to garść informacji:
Wizyta w Warner Bros Studio kosztuje 65 dolarów za osobę (i 12 dolarów za bilet parkingowy, czego pewnie da się uniknąć). Na miejscu każdemu odwiedzającemu przydziela się przewodnika i śmieszny grupowy samochodzik – połączenie meleksa z papamobilem. Samochodzik to nie jest głupia sprawa, bo studio jest wielkości sporej części podstawowej jednostki powierzchni czyli Krajenki.
W jednej grupie podróżuje jakieś 10-12 osób. W czasie wizyty można robić zdjęcia, ale kręcenie filmów jest zabronione.
Plan podróży jest częściowo uzależniony od dnia tygodnia i zajętości poszczególnych hangarów. Zwiedzanie planów programów telewizyjnych i filmów jest uzależnione od tego, co akurat jest w studiu kręcone (a właściwie – kręcone w tym okresie, ale chwilowo nieużywane).
Jeżdżenie – wysiadanie – opowiadanie (o których więcej poniżej) trwa jakieś 2 godziny. Potem można zwiedzać przeznaczony do tego hangar samemu. W tym samym czasie odbywa się kilka wycieczek, ale odbywają się one na różnych trasach, zaplanowanych tak żeby nie robić tłoku. Chociaż prawdopodobnie istnieje uniwersalny standard przewodnictwa w WB Studio (i prawdopodobnie jest uniwersalnie wysoki) my trafiliśmy na idealną opiekunkę grupy. Nazywała się Jess, miała własny hashtag i perfekcyjnie wykonturowaną twarz (w kalifornijskim upale takie rzeczy mi imponują jeszcze bardziej niż zwykle), a do tego była superfanką Przyjaciół, więc na brak ciekawostek nie mogliśmy narzekać.
W sumie spędziliśmy na terenie studia mniej więcej cztery godziny. Ale jakie to były edukacyjne cztery godziny! Zobaczcie sami czego nauczyliśmy się na planach:
Każdy film jest o tym samym, a już na pewno w tym samym miejscu.
Jakie jest wasze wyobrażenie miejskiej ulicy w USA? Wąskie ceglane budynki, żeliwne balkony i witryny sklepów? Idę o zakład, że to wyobrażenie zostało przynajmniej częściowo ukształtowane przez pewną ulicę, która gra w wielu amerykańskich filmach i serialach. Batman, Blade Runner, Big Bang Theory; powiedzenie “można wymieniać w nieskończoność” ma tutaj akurat sporo sensu.
Ach, jest też w teledyskach:
W rzeczywistości wygląda tak i jest zbudowana z plastik-kartonu:
Wygląda znajomo? Dla nas spacerek po Hennessy Street, bo tak oznaczona jest w studiu WB był niezłym szokiem (dosłownie) kulturowym. Plastiko-karton, pomieszczenia bez sufitów (bo gdzieś muszą wisieć lampy) i do tego informacja, że widoczne na zdjęciach drzewka są wkopane tu tylko na chwilę, bo akurat wymaga ich kręcony obecnie film.
Ojej i wiecie co? To na tej ulicy Chandler gonił Kathy, w tej słynnej scenie:
A skoro o Przyjaciołach mowa, to nie wiem czy wiecie ale:
Przyjaciele nigdy nie byli w Nowym Jorku
W Londynie, owszem, byli, ale w Nowym Jorku nigdy! I o ile jestem w stanie sobie wyobrazić filmowanie wnętrz w kalifornijskim studio, to przecież w serialu było kilka scen plenerowych, kręconych w tak charakterystycznych lokacjach jak Central Park.
Hehe. Central Park. Wiecie jak wygląda Central Park z Friendsów w rzeczywistości?
Cały wielki Central Park to li i jedynie malutki skwerek, na przeciwko którego stoi… siedziba Gotham City Police z Batmana (którego podwórko było ośrodkiem dla psychicznie chorych z Pretty Little Liars).
Skoro Central Park nie istnieje to jak rzecz się ma z Central Perk? Ostatni odcinek Przyjaciół nakręcono 13 lat temu (!) nic więc dziwnego, że nie ma już studia, w którym kręcono serial. Na szczęście, mądrzy ludzie w LA wiedzą, że duża część odwiedzających studio Warner Bros przyjechała tam, bo zbyt wiele razy w życiu usłyszeli How you doin? – dla takich jak my zbudowano dokładną replikę Central Perk. Można usiąść na słynnej kanapie, a miła pani z obsługi bierze wasz telefon i robi zdjęcia.
Nowy Jork nie jest jedynym pokrzywdzonym serialowo miastem. Podobnie rzecz się ma w Chicago – nie istnieje. Pamiętacie tę słynną konstrukcję kolejki miejskiej ze scenografii Ostrego Dyżuru? Jest całkowicie nieprawdziwa i mieszka w Los Angeles. Na parkingu studia Warner Bros do dzisiaj widać ślad po literze H, z czasów kiedy ów parking udawał lądowisko helikopterów właśnie w Ostrym Dyżurze.
Proszę bardzo – zdjęcie, na którym dr Ross tłumaczy coś dziecku dokładnie pod klatką schodową, na której Spiderman całował się z Mary Jane.
Dzisiaj wygląda tak:
Swoją drogą w tym samym budynku “mieszkał” Toby z Pretty Little Liars. Mały świat!
Batman mógłby istnieć naprawdę
I gdyby się wkurzył to mógłby wziąć i odjechać. A to dlatego, że wszystkie batmobile budowane są na podstawie prawdziwych samochodów i jeżdżą. Trafiliśmy na czasową wystawę pokazującą całą motoryzacyjną historię Batmana. Długość tego podpunktu jest wprost proporcjonalna do mojej fascynacji szybkimi samochodami, ale nie wątpię, że superfani człowieka-nietoperza i pojazdów na kółkach byliby zachwyceni. Ja strzelałam selfiki z Bat-Signalem.
Ach – była też ciekawostka, że wypasiona fura Jokera z Suicide Squad to żadne Lambo tylko lekko podrasowane Infiniti. Tablica rejestracyjna nabiera tylu nowych znaczeń.
W Hollywood nie ma sławnych ludzi
Nie no, pewnie gdzieś są, ale my nie spotkaliśmy nikogo choć w połowie znanego. Mijaliśmy co prawda parking aktorów z The Big Bang Theory, ale ja akurat byłam zajęta robieniem zdjęć Straży Pożarnej i Sheldona nie przyuważyłam. #Choices.
Dobrze się zobaczyć w telewizji
Zwiedzaliśmy studio w piątek, dzień roboczy, a co za tym idzie, większość hangarów była zajęta przez kręcone tam produkcje i niedostępna dla zwiedzających. Jess zabrała nas na plan serialu, który wtedy niewiele nam mówił – chodzi o Lucifer, serial o tym, że sam Lucyfer, znudzony byciem szefem piekła, decyduje się zamieszkać w Los Angeles i pomagać lokalnej policji.
No wiem, wiem. Brzmi dziwnie, ale uwierzcie lub nie, serial zdobywa niezłe oceny i popularność wśród widzów. Zwiedziliśmy zarówno bar (bo serialowy Lucyfer ma bar, nie pytajcie) jak i komisariat policji i nie byłoby w tym nic szczególnie nadzwyczajnego gdyby nie to, że kilka tygodni temu natrafiliśmy na odcinek Lucifera w telewizji. “TAM BYŁAM!” robi wrażenie, nawet jeśli chodzi o serial z podobnie udziwnioną fabułą.
TAM BYŁAM!
W La la land też byłam, chociaż o tym filmie nieco więcej przeczytacie w punkcie o tym, że Hollywood to tylko sen (do tego ciemny, zobaczycie!). Póki co zdjęcie kawiarni, w której pracowała Mia (a w tle batmanowa policja, o rany!).
(tu też w tle Batmanowa policja)
Telewizja kłamie, ale jej konsekwencją są wspaniałe wystawy
Wizyta w Warner Bros Studio to nie tylko odhaczanie tych słynnych serialowo-filmowych lokacji. Specjalne wystawy pozwalają lepiej zrozumieć jak produkuje się te wszystkie historie i stanąć oko w oko ze sławnymi rekwizytami czy kostiumami.
Kiedy więc opadły już wrażenia po zobaczeniu słynnej altanki z Gilmore Girls (przysięgam, że pani z naszej ekipy ocierała łzę wzruszenia i wcale się jej nie dziwię), zaczęliśmy zwiedzać “zakulisowe” wystawy. Dowiedzieliśmy się na przykład, że Amy Adams ma w talii jakieś piętnaście centymetrów:
Oraz tego, że Hermiona miała najczystszą szatę w Gryffindorowej ekipie:
Na Potterowej wystawie można było również przymierzyć Tiarę Przydziału i chociaż podobno nie orzekała o przydziale, to ja i tak speniałam, bo w głębi duszy wiem, że z moją koordynacją ruchową i obyciem towarzyskim mogę liczyć wyłącznie na los porównywalny z Jęczącą Martą.
Nauczyliśmy się również, że twórcy filmowi potrafią nas całkiem nieźle oszukiwać. Taki to Hobbit na przykład, wykorzystywał iluzję do przekonania nas że hobbici to małe karakanki:
Był też fantastyczny prelekcjo-pokaz o udźwiękowieniu filmów, który na przykładzie Grawitacji udowadniał, że osobne kategorie Oscarowe “Najlepszy dźwięk” i “Najlepszy montaż dźwięku” mają zdecydowanie sens.
Jeszcze jedna zakulisowa technika – tym razem scenariuszowa. Zwróćcie uwagę na kolory napisów na tablicach poniżej. Po lewej, znajdują się całe fabuły dotyczące danych postaci. Potem się je tnie na kawałki i umieszcza w poszczególnych odcinkach (tablica prawa) tak żeby było i proporcjonalnie i ciekawie.
Kiedy już mieliśmy całe (krótkie, bo to upalny dzień był) rękawki wypełnione zakulisowymi asami i trikami, trzeba było otwarcie przyznać przed sobą, że:
Hollywood to tylko sen.
O tym przekonałam się bardzo boleśnie na etapie planowania wyjazdu. Bo to miało być nie jakieś tam zwykłe LA, ale La la LA. Z molo od Ryana Goslinga i z wycieczką śladami żółtej sukienki. Ale widzicie, Hollywood to tylko sen, a jak pokazuje Oscarowy przykład, to zdecydowanie sen o latarniach.
Latarnie na molo, tym ze sceny z “City of stars?” Sztuczne, nie istnieją, samo molo stoi ale ponure i bez Ryana. Uroczy zakątek na krętej uliczce tej, która wylądowała na plakacie? Zakątek jest, ale bez latarni, a do tego raczej szemrany. Jazzowy pub, z (a jakże!) latarnią na ścianie? Pub stoi, ale tej latarni tam nigdy nie widzieli. Wniosek? Wszystkie latarnie z filmów to tylko iluzja, a świat jest ciemny i ponury, zwłaszcza w Kalifornii.
Emma Stone i Ryan Gosling w filmie La la latarnie, które nie istnieją.
W świetle (hehe) latarnianych rozczarowań, wizyta w Warner Bros Studio była tym, co przybliżyło nas nieco do tego pięknego świata, w którym produkuje się nasze późniejsze o świecie wyobrażenia. Czy Los Angeles jest miastem obowiązkowym na trasie po USA? A, niekoniecznie. Ale jak już miasto aniołów zdecydujecie się odwiedzić, to o filmowych hangarach w Burbank nie zapominajcie. Zaglądanie za kurtynę nie pozostawi was już nigdy obojętnymi na tę słynną uliczkę, która występuje w co czwartym amerykańskim filmie.
11 komentarzy
Norbert Pajor
11 lutego 2018 at 10:10Magia kina 🙂 Uwielbiam takie artykuły. Pozdrawiam 🙂
Patrycja
11 lutego 2018 at 10:26Świetny wpis ukazujący magie kina. Przyjaciele to moj ukochany serial, więc tym bardzuej ciekawie się czytało. Zajrze do innych postów, bo zapowiada się ciekawy blog 😉
Ania
11 lutego 2018 at 10:32Dzięki Patrycja 🙂 Bardzo mi miło!
Dziewczyna z agencji
11 lutego 2018 at 10:42Ajć jak ja żałuję, że nie daliśmy rady tam pojechać… W ubiegłym tygodniu miałam okazję odwiedzić kawiarnię How U Doin? w centrum Warszawy i muszę przyznać, że o klimat się postarali 🙂
Ania
11 lutego 2018 at 12:02O! Nie wiedziałam, że coś takiego jest w Warszawie, muszę przy najbliższej okazji sprawdzić 🙂
Agnieszka
11 lutego 2018 at 22:03Świetny efekt z tym zdjęciem w scenerii z Hobbita! 🙂
Ja nigdy nie oglądałam Przyjaciół, i ogólnie w filmach i serialach nie jestem zbytnio rozeznana, ale taka wycieczka mimo wszystko wydaje się mi ciekawa 🙂
Magdelena | palm tree view
15 lutego 2018 at 22:55Ojeju, ale przez Ciebie żałuję, że nie zaglądnęliśmy do WB studio 😮
a wiesz, że nawet szukałam molo Ryana, no i kurczę, nie mogłam nigdzie zlokalizować latarń (teraz już wiem, gdzie tkwił mój błąd :p)
zgodzę się z opinią, że samo LA jest mocno średnie. Nam nie udało się dotrzeć do WB, ale wyjechaliśmy za miasto na mecz koszykówki, więc co jak co, również załapałam się na jakieś przeżycia 😉
Ania
17 lutego 2018 at 19:12O! Następnym razem musimy zasmakować bardziej w amerykańskich doznaniach sportowych. Marzy mi się mecz futbolu rodem z Friday Night Lights <3
Daria Pieczonka
2 marca 2018 at 08:32O jejku jak Ci zazdroszczę 🙂 Może kiedyś mnie też się uda 🙂
Maja
2 marca 2018 at 10:10Wow! Ale świetnie. Najbardziej oczywiście podobają mi się Batmobile, mogłabym nimi odjechać 😀 Zresztą gdy stoimy w korkach zawsze powtarzam mężowi – „A gdybyśmy mieli Batmobila…” 🙂
Chciałabym kiedyś tam pojechać i jeszcze do Londynu do studia Harrego Pottera.
A! I Central Park chyba zaskoczył mnie najbardziej 😀
Rykoszetka, blog o życiu w mieście
4 marca 2018 at 19:50Świetna sprawa! I w ciekawy sposób opowiedziałaś o wycieczce, tyle ciekawostek! Super, że zapamiętałaś i się podzieliłaś 🙂