Pamiętam pogodę z dnia, w którym poszłam odebrać wyniki maturalne, głównie dlatego, że deszcz doskonale konweniował z zapłakaną twarzą, a mokra szyba samochodu i mokre szkła okularów sprawiały, że moje jeżdżenie w kółko po tych samych skrzyżowaniach było jeszcze bardziej bez sensu i jeszcze bardziej niebezpieczne. Bo widzicie, ja poszłam przybijać piątki i zbierać gratulacje, a dostałam słabym wynikiem w twarz. Upokorzona, zawstydzona i bez planu B, jeździłam więc moim przerdzewiałym Fordzikiem Ka po Złotowie. Ale po kolei!
Spisuję swoje maturalne okoliczności, bo chciałabym żeby wtedy ktoś mi taki tekst pokazał. I trochę po to, żebyście zobaczyli, że można być mądrym, ogarniętym i zorganizowanym, a i tak coś może pójść nie tak w egzaminacyjnym kontekście.
To nie jest poradnik o tym jak sobie radzić z maturalną porażką. Ani tym bardziej tekst o tym jak takiej porażki uniknąć. To historia o tym, co przytrafiło się mnie i jakie były tego konsekwencje. Historia z wnioskiem: hej, zdarza się. A póki co, zachowaj spokój i działaj dalej.
Najlepszy dzień w roku
Był 2007 rok, świat słuchał Rihanny, każdy marzył o nowym iPhonie, a Polacy próbowali otrząsnąć się po nieudanym dla naszych piłkarzy mundialu – generalnie wcale nie było inaczej niż teraz. W maju miałam zdawać maturę i skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nią jakoś przesadnie przejmowałam. Zachowała się kartka, na której moja mama zapisała dzień, w którym pierwszy raz zastała mnie wertującą repetytorium – był koniec lutego. Sorry, ale wtedy były osiemnastki, koncerty, stylizacje studniówkowe, wymyślanie opisów na gadu gadu, ja naprawdę nie miałam czasu na naukę. Poza tym, byłam pewna, że pójdzie mi dobrze. Miałam zdawać polski, na który miałam wymyślony system, angielski, który lubiłam, WOS, którego nie uważałam za przedmiot wymagający dodatkowej nauki, no i historię czyli mojego pewniaka i jedyny przedmiot, który musiałam zdać bardzo dobrze aby dostać się na studia. Wszystko rozszerzone, no bo przecież (do tego jeszcze wrócimy!).
Jeśli kogoś zaintrygowałam moim systemem na polski, który sprawił, że podobno poprawiłam ówczesny rekord szkoły w “nowej maturze” z ojczystego języka, to ów system polegał na wyciszeniu instynktu literacko-językowego i mechanicznym przelewaniu na papier kolejnych punktów obowiązkowych: kontekst autobiograficzny? jest, topos arkadyjski? jest, i tak dalej i tak dalej. Jak się tego nauczyłam, pytacie? Otóż bolesną metodą – taką, że zaliczyłam mega wtopę na egzaminie gimnazjalnym. Moja polonistka i ja nie mogłyśmy uwierzyć w tak niską ocenę z rozprawki, pojechałyśmy więc do dalekiego Poznania obejrzeć moje dzieło. A tam zastałyśmy niemal całą pracę starannie podkreśloną falowaną linią jako błąd językowy. Tak właśnie nauczyłam się, że klucza nie zadowala mój styl twórczy, zmieniłam go więc na styl odtwórczy. Co egzaminator gimnazjalny pomyślałby o tym, że zarabiam na życie tworzeniem treści? Nie wiem, pewnie podkreśliłby falką.
Wracając do clou dzisiejszego postu:
Historię traktowałam jako pewniak, bo zawsze byłam dobra z historii. Startowałam w olimpiadach, kilka tygodni przed maturą wygrałam powiatowy konkurs historyczny, więc trudno było przypuszczać, że coś może pójść nie tak. Poza tym jeśli z czegoś się do matury uczyłam, to była to historia.
I wiecie, żebym ja jeszcze wyszła z tej matury z historii niezadowolona. A gdzie tam! Wyszłam jak na skrzydłach, skonsultowałam swoje odpowiedzi z dwoma historykami, którzy zrelacjonowane przeze mnie odpowiedzi skomentowali z najwyższym entuzjazmem. A następnie wyluzowałam i czekałam na mój wielki moment – ogłoszenie wyników.
Moim planem było zdawanie na politologię, bo chciałam zostać dziennikarzem sportowym. Drugą opcją było wschodoznawstwo, bo interesowałam się rosyjską kulturą. Tak, z perspektywy czasu widzę jak planowane kierunki studiów dalekie były od moich motywacji. Swoją drogą wyszło tak, że moje współlokatorki ze studenckich czasów studiowały właśnie te kierunki, miałam więc okazję poznać je od kulis. Wydawały się być całkiem fajne (kierunki, współlokatorki są super), ale niekoniecznie tym czego oczekiwałam w maju 2007.
Najgorszy dzień w roku
Już wiecie, że padało, już wiecie, że poszłam odbierać mój wyśrubowany wynik. To, czego nie wiecie to fakt, że w 2007 roku panowały bardzo nietypowe zasady punktowania matur. Uczniowie wybierali między poziomem podstawowym, a rozszerzonym. W przypadku historii, poziom rozszerzony był dużo bardziej skomplikowany – nie wystarczyło znać odpowiedzi na pytania, należało też zinterpretować źródła i napisać dłuższy tekst (za te elementy można było dostać ponad połowę możliwych do uzyskania na maturze punktów). Skoro na studia mogli startować zarówno maturzyści “podstawowi” jak i “rozszerzeni”, a nie było już obowiązku pisania obu poziomów, należało wymyślić sposób na porównanie ich ze sobą. No i wymyślili. Specjalna skala umożliwiała przeliczanie punktów pomiędzy poziomami, i co bardziej pragmatyczni uczniowie szybko zwietrzyli, że dużo (DUŻO) łatwiej uzyskać, na przykład, 70% z matury podstawowej niż 60% z rozszerzonej. Tutaj widzę swój duży błąd – wiedziona fałszywym poczuciem bezpieczeństwa (“przecież znam fakty historyczne”) nie próbowałam w żaden sposób maksymalizować mechanizmów matury. Mogłam to uczynić poprzez zdawanie matury podstawowej (wtedy myślałam, że to trochę wstyd), a mogłam (więcej – powinnam była) dowiedzieć się wszystkiego na temat samej formuły egzaminu. O tym, że maturalna rozprawka z historii też powinna mieć określoną formę i wyrażenia, a nie być tylko pokazem wiedzy, dowiedziałam się już po wynikach. Wiem, ironia – ten sam system, który opanowałam doskonale w przypadku polskiego, zawiódł mnie w historii.
No dobra, przejdźmy do mięsa – wchodząc do pokoju nauczycielskiego spodziewałam się zobaczyć 80%, no może 90% jeśli komuś “siadło” moje wypracowanie. Wiecie co zobaczyłam? Najpierw zasmucone miny nauczycieli. Potem mniej niż 50% na świadectwie. Niewiele mniej, ale na czwórkę z przodu patrzyłam długo zanim uwierzyłam, że to się dzieje. Potem już jeździłam samochodem i płakałam.
Nie mam odpowiedzi na to jak to możliwe. Z chłodnych wyliczeń jasno wynikało, że za część otwartą egzaminu musiałam dostać bardzo, bardzo mało punktów. Tak mało, że zakrawało to o pomyłkę. Mogłam jechać do OKE i sprawdzać. Po obejrzeniu swojej pokreślonej pracy sprzed trzech lat nie chciałam.
Co było potem? Potem musiałam przemeblować moje plany na studia. Na politologię nie było sensu zdawać, bo WOS poszedł mi trochę lepiej, ale też przeciętnie (to była akurat porażka kontrolowana). Wybrałam filologię rosyjsko-angielską, a jako bufor bezpieczeństwa hungarystykę. Na tę drugą dostałam się z jednego z pierwszych miejsc (i był to jedyny miły edukacyjnie akcent wakacji 2007), ale ciągle nie był to mój pierwszy wybór. Na rosyjsko-angielską dostałam się ledwo, ledwo – przez chwilę zresztą byłam za burtą. Wyobrażacie to sobie? System pokazuje zielone “udało się”, kilka dni trwa umiarkowana feta, bo coś się w końcu udało. Ja codziennie loguję się sprawdzać czy ciągle jestem “in” i, oczywiście, pewnego dnia moja komórka w tabelce świeci się na czerwono, a system uprzejmie informuje, że niestety przeliczyliśmy punkty jeszcze raz, jednak się pani nie dostała. Finalnie jakoś się udało – nie pamiętam już czy odwoływałam się, czy ktoś po prostu zrezygnował. Szczyptą słodyczy jest to, że może i startowałam z szarego końca, ale byłam w tym małym odsetku ludzi, którym udało się poznańską filologię rosyjsko-angielską skończyć.
Jeśli nie jesteś regularnym czytelnikiem Rychtyga to możesz nie wiedzieć, że po ukończeniu studiów, w czasie których analizowałam prawosławne ikony i przemowy amerykańskich więźniów skazanych na śmierć, i tak wylądowałam przed komputerem. Zatrudnili mnie kiedyś, bo umiałam ładnie pisać (nie według niektórych ludzi #shade), teraz próbuję pisać mniej słów, a więcej kodu. Fajnie, co? I wyobraźcie sobie, że ta matura tak kiepsko mi poszła. Oprócz polskiego, ale tu jak już wiecie sprzedałam duszę dla punktów.
Czy matura w ogóle ma sens?
Jako sprawdzenie dyspozycji w danym dniu i w kontekście konkretnych zagadnień – pewnie ma. Jako egzamin dojrzałości, determinujący możliwości dalszej edukacji? Nie ma. Głęboko wierzę, że po świecie chodzi sporo niedoszłych świetnych lekarzy, którzy zrobili wszystko dobrze, ale potem trafili na pytanie z hydratów i na medycynę nie mieli już szans.
W moim przypadku mała maturalna katastrofa odcięła kilka ścieżek uniwersyteckich, ale byłam w tej szczęśliwej sytuacji, że nie były to kierunki, których dyplomy były niezbędne do praktykowania jakiegoś zawodu. Tym, którzy marzyli o prawie i medycynie współczuję dużo bardziej – dobrze, że jest możliwość poprawiania matury. Szkoda, że znowu obarczona ryzykiem gorszej dyspozycji czy ominięcia klucza szerokim łukiem.
Ja nie zdecydowałam się na poprawianie matury, ani na odwoływanie się od wyników. Głównie dlatego, że chciałam wtedy schować głowę w piasek i nigdy już nie rozmawiać o dwudziestoleciu międzywojennym, a już na pewno nie o sprawie polskiej. Wybrane w panice studia okazały się okazją do zawarcia fantastycznych znajomości, czasem poszerzania horyzontów kulturowych i treningiem organizacji. Dzięki nim dostałam propozycję pierwszej pełnoetatowej pracy. Ten tekst powstaje właśnie teraz również dlatego, że od jakiegoś czasu doceniam swoje filologiczne studia jeszcze bardziej – umiejętności zdobyte w trakcie tych paru lat pomagają w rozwoju umiejętności technicznych, true story.
To jasne, nigdy nie wiadomo, co czeka za rogiem. I o rany ale mnie wkurzało, kiedy 10 lat temu ktoś mówił mi, że matura to nie koniec świata. A teraz ja jestem wkurzająca i mówię – matura to może i koniec świata, ale już na pewno nie ostatni koniec świata. Nieoczekiwana maturalna porażka to okropne doświadczenie, ale doświadczenie, które było udziałem wielu fajnych ludzi przed Tobą. Pozdrawiamy i machamy ręką z przyszłości, jest w niej w porządku.
3 komentarze
Zaprojectowana
8 lipca 2018 at 11:45Ten wpis jest potrzebny! Szczególnie rodzicom, którzy mają tak duże plany w kwestii edukacji swoich dzieci żeby móc później się chwalić, że jego dziecko to ukończyło Jagielloński, bo to przecież dobrze brzmi, że maltretują te dzieciaki żeby uczyły się do matury dzień i noc, a jak coś nie pójdzie, bo akurat trafi się pytanie, na które się nie zna odpowiedzi to już koniec świata i amenus.
A tak nie jest. I powinni o tym wiedzieć nie tylko przyszli maturzyści, ale właśnie ich rodziciele 😀 It is soooooo goooood! 😀
Ania
11 lipca 2018 at 10:53Cieszę się, że tak myślisz 🙂 Ja na szczęście nie miałam rodzicielskiej presji, ale w wielu przypadkach właśnie tak jest.
MESSIAH
2 września 2018 at 01:02Ja po latach od zdania matury nie mogę stwierdzić iż pomogła mi ona w zdobyciu kariery. Nawet szkoła nie jest wyznacznikiem sukcesu. Owszem nauka się przydaje gdyż czasem dużo rzeczy zapamiętujemy i później pomogą nam w zdobyciu marzeń. Jeśli ktoś myśli że zdanie matury i zaliczenie studiów ułatwi im karierę to taka osoba żyje w zakłamaniu. Zapewne 60 % lub więcej studentów pracuje za granicą albo za najniższą krajową. Jedynie co nas może zbliżyć do szczebla kariery to nauka, nauka i jeszcze raz nauka nie tego co musimy ale tego co lubimy. Gdyby ktoś mnie zapytał skąd ja umiem takie rzeczy jakie obecnie robię to postukałby się w głowę i powiedział że to niemożliwe.